JAK ZAINWESTOWAĆ ZYCIE WE WŁAŚCIWEGO FACETA?

JAK BEZPIECZNIE ŻYĆ W MAŁŻEŃSTWIE?
JAK DYSKRETNIE I SKUTECZNIE KONTROLOWAĆ MĘŻA?
JAK ROZGNIEŚĆ KOCHANKĘ MĘŻA NICZYM PLUSKWĘ?

... w swoim blogu zastanawiam się głównie nad tymi sprawami. Jestem przeciwniczką rozwodów z byle powodu, żyję w szczęśliwym związku, chwalić Pana - na nic nie narzekam. Wszystko się ułożyło, po latach burz, problemów i beznadziei znalazłam spokój. Czego i Tobie życzę, kropka.

Blog Iwony L. Koniecznej, poświęcony zdradzie - oraz książce "Porady na zdrady; kurs detektywistyki dla żon i narzeczonych", napisanej z detektywem Marcinem Popowskim. Copyright c 2010 Iwona L. Konieczna. Wszystkie prawa zastrzeżone

czwartek, 18 marca 2010

JAK UTRZYMAĆ FACETA PRZY SOBIE?

Małżeństwo nie jest stanem, lecz umiejętnością. To ważne, gdyż w słowie „stan” jest coś martwego, zastanego i w pewnym sensie niezmiennego. A ja współczuję, jeżeli te określenia pasują do twego małżeństwa (ani życia ani perspektyw). W słowie „umiejętność” tkwi natomiast optymistyczny potencjał. Ponadto umiejętność można zdobyć, jeśli jej się nie ma - i można ją rozwijać aż do mistrzostwa.


***

Na utrzymanie chłopa przy sobie jest jeden dobry patent.
Mężczyznę trzeba kusić. Na przemian zwiększać i zmniejszać dystans pomiędzy wami – bo facetów cechuje instynkt pogoni za zdobyczą.

To samo mają psy. Jeżeli więc chcesz nakłonić niesfornego psa, który podczas spaceru odbiegł ciut za daleko, do tego aby legł u twój stóp – to wołasz go i lekko… odbiegasz od niego. Zostawiasz go. Biegniesz w przeciwnym kierunku, w sposób kontrolowany (oglądasz się co chwilę) zwiększając odległość między wami.
Pies w ułamku sekundy zmienia kierunek i biegnie za tobą. (Jeżeli ty będziesz go gonić – to on będzie przed tobą, także instynktownie – uciekał, co grozi tym, że w końcu pies ci się urwie). A kiedy pies wreszcie cię dogoni (dla pewności mu na to pozwalasz), głaszczesz go i chwalisz, żeby wzmocnić w nim pożądaną reakcję.
Każda kobieta, która tak postępuje z facetem – uchodzi za uwodzicielkę. Może spróbuj poczytać o psychologii psów?!

Kiedy poznałaś męża, zadałaś sobie pytanie jak zwiększyć szanse na wasz trwały związek? – i to samo pytanie zada sobie każda kobieta, która teraz go weźmie na cel. Ciekawe, która z was zna lepszą odpowiedź?
Zastanów się, czy wciąż pytasz siebie samą, jak utrwalić znajomość z tym facetem, chociaż już został złapany… Ponieważ filozofia ostrożnego życia zakłada, że nigdy nie tracisz z pamięci tej kwestii. Nigdy – dopóki z nim chcesz być. Jest to podstawowa sprawa także wówczas, gdy – uprzedzę treści o kilka rozdziałów - jesteś taką zdradzaną żoną, która chce walczyć o swój związek.

***
Zakończę ćwiczeniem z wyobraźni.
Nieco przewrotnym, gdyż poproszę, abyś w różnych sytuacjach spojrzała na swojego mężczyznę okiem kobiety, która chciałaby zawrzeć z nim intymną znajomość, podtrzymać ją i rozwijać. Okiem uwodzicielki, kandydatki na jego kochankę… Lub wręcz już jego kochanki.
Siedząc w jej skórze zaprojektuj więc operację odbicia go żonie (czyli sobie samej). Zważ niezaspokojone potrzeby faceta, widoczne gołym okiem (i te o których wiesz, bo go znasz bliżej), oceń tę koszmarną babę, która mu siedzi na karku (czyli siebie samą), znajdź słabe punkty ich związku - i zastanów się, jak powinnaś się wykreować, żeby ci się udało tej baby pozbyć.
Zakładam, że ta zabawa rozszerzy ci horyzonty – i że się do niej przyzwyczaisz. Możesz ją przeprowadzić w wielu wariantach np. zastanów się, jak go błyskawicznie uwieść na parkingu (gdzie ona wpadnie na niego – akurat po brutalnej kłótni o pieniądze z tobą), na koktajlu (na który ty z nim nie poszłaś, bo okazałaś się za gruba, żeby wejść w jedyna suknię stosowną na te imprezę), jadąc z nim jedną windą (która on zjeżdża po podpisaniu kontraktu swojego życia) itd. Jeżeli masz zaufaną przyjaciółkę – poproś, aby ona pomogła ci przeprowadzić to ćwiczenie. A potem, zakasz rękawy – i weź się do roboty.

Na koniec - napisz do mnie. Jestem ciekawa Twoich spostrzeżeń.

NIE JESTEM WIELBŁĄDEM - ANI BŁĄDEM

"Główną przyczyną rozwodów jest ślub" - powiedziała kiedyś Pamela Anderson, wykazując że mózg ma z produktów naturalnych. Analogicznie: główną przyczyną wykrycia zdrady jest zdrada. Dlatego uśmiałam się z dwóch listów od panów, które mimochodem składają na mnie odpowiedzialność za rozpad ich małżeństw i/lub ruinę majątkową z powodu wykrycia ich zdrady. Nawet gdyby, to trudno mnie winić za afery sprzed wydania książki "Porady na zdrady".


***




Listy w założeniu były nieprzyjemne. A w praktyce debilne: bo ich autorzy nie polemizowali z moim stanowiskiem. Tylko sugerowali, mniej lub bardziej dobitnie, że:
1. mam poglądy tak porąbane jak drzwi do gajówki;
2. za karę nie mam orgazmu.

Dziękuję panom za tanią psychoanalizę: jest tak udana jak niegdyś wasz małżeński seks.
Poza tym informuję, że orgazm jest nagrodą za kobiece poglądy wyłącznie w Korei Północnej (gdzie funkcjonariuszki partyjne mdleją w podejrzanych konwulsjach na sam widok Kim Son Ila). Szkoda, że się nie orientujecie, iż w naszej strefie kulturowej kobieca satysfakcja wymaga od mężczyzny sporo osobistego i umiejętnego zaangażowania.


Nie szkoda wam czasu, panowie?!
Nie macie nic lepszego do roboty, tylko zamulać obcej babie skrzynkę obelgami?! - jazda zarabiać na czesne dla dziecka, wstawić brudne gary do zmywarki albo ortografii się uczyć!


***

Skąd pomysł, że nie można (na podstawie adresu IP nadawcy) ustalić fizycznie - adresu firmowego komputera, którego użytkownik wylewa na mnie fekalia i grozi rękoczynami?

To bzdurny pomysł.
Nawet można podać do wiadomości publicznej pełne imię, nazwisko oraz zdjęcie tego trolla. A także numer jego wierzytelności (firma KSI) z tytułu nie zapłaconego rachunku za telefon komórkowy.
Zatem proszę dać odpór. I to już.

DOKĄD EMANCYPACJO?

A teraz, problem który mnie od dawna gryzie.
Nie widzę, iżby młodsze kobiety potrafiły lepiej ustawić się w małżeństwie (już na wstępie) niż te starsze. Aby umiały lepiej kierować swoim życiem.
Gdy ich małżeństwa się sypią - to lądują tak samo twardo jak te starsze:
- nie są samodzielne finansowo;
- nie wierzą w siebie i swoje siły;
- są obciążone długami;
- i opieką nad dzieckiem, które
-... nie jest zabezpieczone materialnie przez ojca;
i tak dalej i tym podobne.

Gdybym miała pójść na całość, to młodsze lądują gorzej niż te starsze. (Pomijając tę różnicę, że młodsze mają wyższe szanse urządzić sobie życie od nowa we dwoje).
Dają się zrobić wredniej, a ich szczęście trwa krócej: mężczyźni mniej się z nimi liczą - i krócej; słabiej poczuwają się do zobowiązań.
Lądują twardziej, w gorszym stanie i dłużej się zbierają do kupy - a wychodzą bardziej potrzaskane.
Bo wiedzą, że może i powinno być inaczej, wiedzą że może i powinno być zdrowiej i piękniej. Zaś poprzednie generacje kobiet miały węższe obyczajowe horyzonty, a zarazem więcej cierpliwości do znoszenia mozołu i niesprawiedliwości - i.... jakby mniej ubolewały nad przegraną.

Panie młodsze są lepiej wykształcone, bardziej świadome siebie i swoich praw, bardziej samodzielne, a do tego otrzaskane w świecie, wychowanie w innej epoce - takiej, która kobietom dała więcej szans czy możliwości i wyborów.
A to wszystko potłuc o kant.
Są tak samo nieudolne i durne jak były te starsze podczas:
- wyboru męża (czytaj: inwestowania swojego życia we właściwego faceta);
- układania spraw majątkowych w małżeństwie (czytaj: należytego zabezpieczania swoich praw do małżeńskiego majątku dorobkowego oraz unikania skutków ryzykownych decyzji mężczyzny);
- planowania rodziny (czytaj: rozkładania obowiązków i kalkulowania ryzyka);
i tak dalej i tym podobne.

Przepraszam, to po co nam to. Ten kurs na równouprawnienie, na wyzwolenie i dojrze(wa)nie. I reszta kursów na całą resztę badziewia. Po cholerę. To kosztuje mnóstwo pracy i udręki, a efekty - odwrotne od spodziewanych.
Po co wiedzieć, czego należy się domagać od mężczyzny - po czym się tego nie domagać? - nie egzekwować? - nie pilnować swego?!
Po co nam cały ten hałas?

Może lepiej tylko leżeć i pachnieć... w haremie?

DOKĄD EMANCYPACJO?

A teraz, problem który mnie od dawna gryzie.
Nie widzę, iżby młodsze kobiety potrafiły lepiej ustawić się w małżeństwie (już na wstępie) niż te starsze. Aby umiały lepiej kierować swoim życiem.
Gdy ich małżeństwa się sypią - to lądują tak samo twardo jak te starsze:
- nie są samodzielne finansowo;
- nie wierzą w siebie i swoje siły;
- są obciążone długami;
- i opieką nad dzieckiem, które
-... nie jest zabezpieczone materialnie przez ojca;
i tak dalej i tym podobne.

Gdybym miała pójść na całość, to młodsze lądują gorzej niż te starsze. (Pomijając tę różnicę, że młodsze mają wyższe szanse urządzić sobie życie od nowa we dwoje).
Dają się zrobić wredniej, a ich szczęście trwa krócej: mężczyźni mniej się z nimi liczą - i krócej; słabiej poczuwają się do zobowiązań.
Lądują twardziej, w gorszym stanie i dłużej się zbierają do kupy - a wychodzą bardziej potrzaskane.
Bo wiedzą, że może i powinno być inaczej, wiedzą że może i powinno być zdrowiej i piękniej. Zaś poprzednie generacje kobiet miały węższe obyczajowe horyzonty, a zarazem więcej cierpliwości do znoszenia mozołu i niesprawiedliwości - i.... jakby mniej ubolewały nad przegraną.

Panie młodsze są lepiej wykształcone, bardziej świadome siebie i swoich praw, bardziej samodzielne, a do tego otrzaskane w świecie, wychowanie w innej epoce - takiej, która kobietom dała więcej szans czy możliwości i wyborów.
A to wszystko potłuc o kant.
Są tak samo nieudolne i durne jak były te starsze podczas:
- wyboru męża (czytaj: inwestowania swojego życia we właściwego faceta);
- układania spraw majątkowych w małżeństwie (czytaj: należytego zabezpieczania swoich praw do małżeńskiego majątku dorobkowego oraz unikania skutków ryzykownych decyzji mężczyzny);
- planowania rodziny (czytaj: rozkładania obowiązków i kalkulowania ryzyka);
i tak dalej i tym podobne.

Przepraszam, to po co nam to. Ten kurs na równouprawnienie, na wyzwolenie i dojrze(wa)nie. I reszta kursów na całą resztę badziewia. Po cholerę. To kosztuje mnóstwo pracy i udręki, a efekty - odwrotne od spodziewanych.
Po co wiedzieć, czego należy się domagać od mężczyzny - po czym się tego nie domagać? - nie egzekwować? - nie pilnować swego?!
Po co nam cały ten hałas?

Może lepiej tylko leżeć i pachnieć... w haremie?

wtorek, 16 marca 2010

"PORADY NA ZDRADY" NA STRONIE GŁÓWNEJ ONETU

Przed chwilą dostałam od detektywa Marcina Popowskiego link na wywiad, którego udzielił dla Onetu. Na dniach znajdziesz go na głównej stronie tego portalu; wkrótce zostanie wyświetlony.

***


Nie mogę Ci podać tego adresu. Ale zacytuję fragment rozmowy, którą przeprowadził Marcin Wyrwał - ten fragment z wyjaśnieniem, dlaczego powstała książka "Porady na zdrady":


"Nawet jeśli kobieta wyczuwa, że coś jest nie tak, to musi jeszcze mieć środki na wynajęcie detektywa. A z tymi może być problem, bo godzina pracy detektywa kosztuje na rynku 100-200 zł, a dzień pracy 1000-1500 zł.

Faktycznie, nasze usługi nie należą do tanich. Nawet biorąc pod uwagę upusty, trzeba się liczyć z wydatkiem rzędu co najmniej 5000 zł na zlecenie. Niektórzy są w stanie zapłacić takie pieniądze, ponieważ w przypadku stwierdzenia przez sąd winy partnera, mogą otrzymać znacznie korzystniejszy dla siebie wyrok. Ale wielu osób po prostu nie stać na detektywa, stąd moja książka, w której daję czytelniczkom do ręki wiele użytecznych narzędzi.

Czytelniczkom? A co z czytelnikami?

Napisałem tę książkę przede wszystkim dla kobiet, ponieważ z mojego doświadczenia wynika, że zwykle to one są ofiarami i to nie tylko zdrady, ale i upodlającego je później zachowania partnera.

Nie lubi pan zdradzających mężczyzn?

Nigdy nie osądzam ludzi, którzy dopuszczają się zdrady. Wiem, że w życiu bywa różnie. Ale jeżeli z jakichś powodów mężczyzna zdradzi, to powinien przynajmniej zachować klasę, a nie zawsze się tak zdarza. Taki mężczyzna często zapomina, że kobieta, którą zdradził, poświęciła mu wiele lat swojego życia, niejednokrotnie rezygnując z własnych ambicji na rzecz pracy w domu i wychowania ich dzieci. Jeżeli mężczyzna w takim momencie próbuje odebrać jej środki do życia, przekonuje wszystkich dokoła, że wina leży po jej stronie i w jakikolwiek sposób próbuje ją skrzywdzić, to jest mi trudno to wszystko zaakceptować.

Widzę, że solidaryzuje się pan z kobietami.

W równym stopniu solidaryzuję się z mężczyznami, którym inni mężczyźni próbują zniszczyć dom i rodzinę."

***
Mam nadzieję, że te kilka zdań pobudziło twoja ciekawość: wywiad ukaże się już wkrótce. Zapraszam na Onet!

RADIO DLA CIEBIE - WYWIAD Z MOIM WSPÓLNIKIEM

Radio dla Ciebie zrobiło dzisiaj wywiad z Marcinem Popowskim.
Można go posłuchać tutaj:
http://rdc.pl/index.php?/pol/artykuly__1/warto_wiedziec/porady_na_zdrady

Mam wspólnika o miłym głosie, prawda? :-)

***

W tym wywiadzie Marcin Popowski zaskoczył mnie. Tak jestem przyzwyczajona do komórek, do sieci itd., że zdążyłam zapomnieć o tym, jak było trudno zdradzać w tych czasach, gdy na całym osiedlu były dwa automaty telefoniczny: jeden stale nieczynny, drugi stale oblężony. To drobiazg, lecz znamienny: albo mam sklerozę albo jestem wierna.

Marcin przypomniał o tym, że romans i zdrada wymagają logistycznego zaplecza, w odpowiedzi na pytanie, którego sens da się wyłożyć tak: "i skąd się to bierze?"
Z braku czasu już nie dopowiedział - że podczas kontroli wierności męża sprawdza się właśnie jego organizacyjny potencjał:
* kontroluje jego łączność ze światem;
* rozlicza go z pieniędzy, czasu oraz zajęć na mieście;
* prześwietla jego kontakty i otoczenie.

Jeżeli są luzy, to niedobrze, nawet gdy mąż jest (jeszcze) wierny. Babcie miały rację: mąż musi chodzić na krótkiej smyczy!

***

... w najbliższym czasie będę miała wiele takich wiadomości: codziennie ktoś dzwoni, rozmawia, zaprasza: książka budzi zainteresowanie dziennikarzy.
O dziwo, nikt nas nie łoi za rozdział o stosowaniu technik operacyjnych w domu. Ten rozdział, który "promuje niemoralne zachowania" - jak z kolei wyczytałam w swojej poczcie.
(AKUKU: Jak Kali zdradzać żonę, to dobrze - a jak żona Kalego przyłapać, to jest źle).

***

I wszyscy pytają o to samo: o nowe wyniki badań statystycznych, z których wynika że do zdrad przyznaje się 48% Polaków płci męskiej. (Nowe wyniki, jak nowe. Prof Lew Starowicz twierdził to już ze dwa lata temu).

***

Te powojenne (tuż po II wojnie światowej) badania Amerykanów, zrobione przez Kinseya - także mówiły o 50% procentach zdrajców.
Skąd się im to wzięło, do diabła?! - przecież wtedy nie było komórek!

***

Gen wierności ma zaledwie kilka procent facetów - ale czy oni go używają? - jeszcze raz zapraszam do wysłuchania wywiadu z detektywem Marcinem Popowskim
http://rdc.pl/index.php?/pol/artykuly__1/warto_wiedziec/porady_na_zdrady

FINITO CZYLI KSIĘŻYCOWY CYC

I ostatni odcinek na temat zagadki genealogicznej, jednej z ciekawszych w mojej praktyce. Robótki, której nie byłam zdolna sprostać. Głównie dlatego, że nie umiałam oddzielać faktów od ich interpretacji.

***


***

Pat. W układzie, opisanym w poprzednim odcinku, wzięłam się więc za rozwiązania nietypowe.
Za czyste wariactwo.
Kompletny brak logiki, rozumu i metody, jak to dzisiaj oceniam.

Otóż, odstawiłam na bok dotychczasową pracę i wzięłam na warsztat wspomnienia klienta.
Dotąd uważałam je za sen dziecka, za realistyczne wspomnienie
obejrzanego filmu, za... nie wiem za co. Ale po zmianie frontu, przyjęłam że on może mieć wspomnienia z innego świata - z miasta - tzn. był dalej niż jego rodzina.

Wyprułam z jego najwcześniejszej, dziecięcej, pamięci różne dane. A potem wzięłam m. in. za punkt wyjścia bezsensowny zlepek słów (Tere-peva, ku-i kasi kai-minu-nimi-on itd.), którym starszy pan „od zawsze” wyliczał np. tego, kto będzie „krył” podczas zabaw w chowanego.
To było nietypowe - czyli warte sprawdzenia.

***

Na nieszczęście, znowu zrobiłam błąd w rozumowaniu. „Tere-peva” skojarzyła mi się z „tefe-fere-kuku” oraz „ene-due-rabe”. No i postąpiłam jak człowiek niedoświadczony… Przyjęłam (zbyt wąskie, jak pokazały wypadki - a PRZEDE WSZYSTKIM grubo przedwczesne) założenie, iż to dziecięca wyliczanka:
* znana lokalnie, na małym obszarze typu powiat (w przedwojennych granicach Polski);
ewentualnie
* w innym języku, używanym na terenie przedwojennej Polski (jidysz, hebrajski, ukraiński, białoruski, niemiecki, litewski, tatarski).
Uznałam „tere-peva” za swoisty wskaźnik, w jakim środowisku starszy pan nauczył się pierwszych zabaw.

Statystycznie, w Polsce, tajemnica związana z pochodzeniem dziecka, urodzonego podczas II wojny, w małżeństwie, które ma naturalne potomstwo (tzn. nie przysposabia potomka, aby uniknąć skutków bezpłodności), ogranicza się właściwie do dwóch możliwości:
* przysposobienie przez rodzinę spokrewnioną lub nie spokrewnioną z powodu zagłady lub utraty rodziny biologicznej z motywów humanitarnych czy materialnych (wszelkie typy wojennego sieroctwa, zwykle z powodu Holokaustu, ale doliczmy też dzieci uratowane z transportów do obozów koncentracyjnych, odnalezione w gruzach zbombardowanych miast itd.);
* pochodzenie pozamałżeńskie, wskutek romansu – ale także z gwałtu (z czym również mógł być związany pobyt na garnuszku lub w sierocińcu tj. w otoczeniu pozarodzinnym).
Gwałt czy romans, także z np. przedstawicielem okupanta - nie musiał być doświadczeniem akurat tej kobiety, która potem zaczęła się podawać za matkę dziecka. Bohaterką mogła być inna bliska krewna (np. niezamężna siostra matki) - a intryga mogła mieć za motyw potrzebę uniknięcia hańby przez całą rodzinę.

W Niemczech trzeba by pewnie jeszcze doliczyć komplet przypadków związanych z hodowlą nadludzi (w tym dzieci ukradzione podludziom a wychowane na "nordyków").

Inne powody przygarnięcia dziecka w czas wojny – to dosłownie incydenty.
Wydawało się więc, że z grubsza wiadomo, o co może chodzić – bo relacje w rodzinie mojego klienta (obcość ojca, miłość matki, zimna obojętność rodzeństwa) były znamienne.

***
Zaczęłam szukać tej „wyliczanki” w źródłach etnograficznych. Bezskutecznie.
Niemniej w trakcie wypłynęła informacja o lokalnych odmianach wyliczanek, spowodowanych błędną wymową/złym zapamiętaniem absurdalnych słów… Co nagle przypomniało, że małe dzieci naprawdę bardzo zniekształcają wymowę.
(Moje dziecko długo męczyło: "Śpiewaj piosienkę !" Mało nie osiwiałam - toż go nie kołysałam żadną pieśnią o "księżycowym cycu"! O cho chodzi, na Boga!
... i wreszcie przyszło zrozumienie: "a gdy rano przyjdzie świt, księżycowi będzie wstyd/cyc, że on zasnął..., a nie ty!")

***

Dokonałam jeszcze innych odkryć
1. w pamięci klienta.
Nie chcę ich opisywać, bo znów zajęłoby sto stron, dość że że nadawały się do weryfikacji. I dodały skrzydeł: absurdalny językowy trop zrobił się bardzo, bardzo ważny.

Tym bardziej że...
2. odnalazłam 93-letnią kobietę, która twierdziła że znała tę rodzinę i pamięta jej brudną przeszłość: jako pierwsi w miasteczku wpisali się na volkslistę.
Z tego wynikało, że źle przeprowadziłam sporą część poszukiwań. Bo podczas okupacji - a nawet i przed - należało szukać po okolicy nazwiska klienta (i nazwiska panieńskiego jego matki) w zniemczonej wersji.
No a to ostatnie akurat było tam znane. I to jak! M. in. nosił je lokalny urzędnik okupanta, wsławiony okrucieństwem wobec Żydów. Którego po wojnie zapewne czekałby sąd, gdyby nie to że został zamordowany nieomal w przededniu wkroczenia wojsk radzieckich.

Zdaniem staruszki był to wuj matki mojego klienta - ale i jej rówieśnik. (Skutek częstego przesunięcia pokoleń w czasach, gdy kobiety rodziły od młodości do klimakterium. Zdarzało się, że najstarsze dzieci w rodzinie miewały własne potomstwo starsze od swojego najmłodszego rodzeństwa: wujkowie nieraz dziedziczyli nocniki po starszych siostrzeńcach).

Zdaniem babci, matka klienta pracowała kilkanaście kilometrów dalej, w miasteczku, w jakimś niemieckim urzędzie.

3. w "Księdze przyjaźni i podziwu dla USA" (autografy złożyli w niej w 1926 r. m. in. wszyscy uczniowie i nauczyciele z niemal wszystkich szkół w Polsce) znalazłam następny trop nt. rodziny matki klienta: potwierdzał proniemieckie sympatie czy korzenie.
Oraz wiele innych informacji od starowiny...- bo dokładnie sprawdziłam, w najróżniejszych źródłach, czy można zaufać jej wspomnieniom.

To była kluczowa sprawa...

***

Wszystko razem wzięte zaczęło wonieć wyjątkowo paskudnym rodzinnym sekretem, częściowo związanym z biologicznym pochodzeniem klienta. Na tym więc etapie sprawy przeprowadził ze mną kolejną rozmowę jego syn. Dał jasno do zrozumienia, że cieszy się z odszukania stryja-więźnia hitlerowskiego obozu koncentracyjnego, lecz nie interesuje go odkrywanie (a zwłaszcza dokumentowanie) na swój koszt wszystkich tajemnic rodziny - i powiem szczerze: świetnie go rozumiałam.
Ale ojciec żądał dalszych poszukiwań: nie przeraziło go bliskie pokrewieństwa z lokalnym zbrodniarzem wojennym. On chciał wiedzieć. Nie poczuwał się do odpowiedzialności za postępowanie wcześniejszych pokoleń.
Też go rozumiałam.

***

Zaczęłam eksperymentować z zapisem tej „wyliczanki”: usunęłam myślniki, inaczej podzieliłam sylaby na wyrazy, wypróbowałam kilka zapisów (np. „y” zamiast „j”) tzn. zaczęłam do tego podchodzić jak do hasła, które trzeba złamać. W efekcie, już po dokładnej konsultacji językowej, otrzymałam wynik o treści: „Tere päevast! Kuidas käsi käib? Minu nimi on Arvi Kuusepuu. Minu isa nimi on Rein”.
Co po estońsku oznacza: „Cześć, jak się masz? Nazywam się Arvi Kuusepuu. Mój tata ma na imię Rein”. (Personalia zostały zmienione).

Gdy pokazałam starszemu panu prawidłowy zapis tego zdania - i usłyszał prawidłową wymowę - to otwarła się klapka w jego mózgu. I to z hukiem!
M. in. klient przypomniał sobie kartkę z (jak niegdyś uznał) węgierskim urzędowym nadrukiem, którą znalazł w modlitewniku babci (matki matki) – i uznał za specyficzną zakładkę.
Otrzymał ten modlitewnik w wieku ok. 13. lat.
Został wezwany do kierownika zakładu dla chłopców, powiadomiony że właśnie zmarła jego babcia, która przebywała pod opieką zakonnic - i że dostał w spadku książeczkę do nabożeństwa. (Potem jej przez lata używała żona klienta).

Co ciekawe - dopiero teraz, patrząc na swoje drzewo genealogiczne oraz notę biograficzną babci, którą mieliśmy co najmniej od dwóch miesięcy - przypomniał ją sobie... Bezręka oraz beznoga, miała pokancerowaną twarz, mówiła niewyraźnie - ofiara wojny, zapewne września 1939 r.
Mieszkała u swojego syna tj. wujka klienta..., w sporej odległości od jego domu. Miał z nią mało kontaktów - bał się jej.

Matko święta, ile ja męczyłam tego człowieka o to, czy po jego rodzinie naprawdę nie został żaden strzęp papieru! Gdybym na wstępie dostała w swoje łapki ten modlitewnik!
Ale klient o nim nie pamiętał, nie pamiętał o dziwacznej "zakładce" i nie przywiązywał żadnej wagi do zdarzenia tzn. nie łączył go z atmosferą tajemnicy wokół siebie - nie umiał odczytać przekazu zza grobu, który zostawiła umierająca kobieta.

Po powrocie klienta do domu - zadzwonił jego syn. Podał, że to dokument po... litewsku.
Ostemplowany godłem Litewskiej Republiki Rad.
Zawiera nazwisko „Rein Kuusepuuu”.

***
To był mój ostatni kontakt ze sprawą.

Wkrótce znalazłam w sieci nekrolog starszego pana. Nie znam ciągu dalszego. Ani rozwiązania historii. Nie zajrzałam do żadnych akt np. w Tallinie, nawet ich nie szukałam - nie naprawiłam błędów w dochodzeniu chociaż już je sobie uświadomiłam.

Finito.

Nie wiem, co zaszło w latach 1940-44 na północnym wschodzie: w szczególności, jaki wiatr okupacji przywiał dokument eksportacji Reina Kuusepuuu do modlitewnika starej kobiety.

(I co się z stało z małym Arvim - ponieważ, odrzucając wszystkie romantyczne klimaty i wracając na grunt faktów, jak przystało na detektywa: nie mam danych, żeby twierdzić, iż mój klient nie był dzieckiem swoich metrykalnych rodziców.
W szczególności, że powinien się nazywać lub wręcz urodził się jako Arvi Kuusepuuu - lub że był np. pozamałżeńskim synem Reina oraz matki klienta, "zapisanym" w parafii na konto męża, z jego zgodą... Lub bez niej).

Wiem tyle, że najprawdopodobniej wyłapałam jakieś echo z przeszłości - ale echo nie wiadomo czego.

***

Jeszcze raz zastanów się, ile okazji nie wykorzystałam. Oprócz tej listy grzechów, którą przytoczyłam wcześniej:

* źle przeprowadziłam wstępny wywiad z człowiekiem – i nic nie wiedziałam o „węgierskim” dokumencie w modlitewniku jego babki;
* przyjęłam jak kretyn, że rodzina o polskim nazwisku, zamieszkała w Polsce - to w całości tzw. porządni ludzie - i jeszcze wszyscy poczuwający się do polskiej tożsamości narodowej.
* za wcześnie zaczęłam formułować hipotezy (żydowskie korzenie, gwałt, romans itd.), dotyczące pochodzenia chłopca;
* zabrakło mi wyobraźni, także przestrzennej i hm… historycznej;
* dałam się zasugerować, iż to była dziecinna zabawa – i przyjęłam jeszcze szereg innych zbyt wąskich założeń.

Estońskie linki zaczęły mi wyskakiwać dosłownie na początku: „Tere” to popularne estońskie nazwisko, a „Tere Estonia!” to zaproszenie, używane nawet przez biura podróży... Ale ja nimi się nie zainteresowałam: ba! nawet nie otwierałam ich! (co z dzisiejszej perspektywy uważam za dyskwalifikujący skandal).
Miałam powzięte z góry przekonanie, że wiem, o co chodzi – i w bardzo sztywny sposób dążyłam do potwierdzenia swej tezy.

***
Ta tępota mogła wszystko położyć.
I co z tego, że na liście języków używanych w przedwojennej Polsce (już na etapie szukania wyliczanki) miałam litewski?
Co z tego, że szukałam litewskiej wyliczanki, jeżeli nie skojarzyłam, iż Estonia, Kurlandia, Liwonia, Semigalia to, upraszczając, litewskie pogranicza… - że ludzie różnych narodowości mieszkają, z różnych powodów, w innych krajach?! Że, zwłaszcza, na terenach ościennych, na pograniczach, narodowość oraz obywatelstwo często się rozmijają?!…

Co z tego, że potem sobie poczytałam o Estonii. Że dowiedziałam się np. o wymianach obywateli pomiędzy sojusznikami tj. hitlerowskimi Niemcami (którzy okupowali Estonię..., nie tylko Polskę) a ZSRR.
Liczba niemieckiej czy niemieckojęzycznej ludności w Estonii zawsze była spora, tam też mieli swoich volksdeutchów, którzy potem swobodnie krążyli po okupowanej Europie, jako żołnierze, jako handlowcy, jako specjaliści.


***
Żałuję, że zostałam odsunięta od sprawy na tak ciekawym etapie. Sądzę, że weszłam na trop, który doprowadził by nas do czegoś.

Ale... Ale... Jeżeli jeszcze pamiętasz co się działo wokół dziadka Donalda Tuska, to i rozumiesz, dlaczego nie dokończyłam tej sprawy nawet dla własnej satysfakcji, w ramach wyczynu: żeby samej sobie udowodnić, że potrafię.
I dlaczego sporo zmieniłam w opisie.

***

Uważam (może przedwcześnie - no ale to już jakaś tradycja w tym przypadku), że nadrobiłam złe założenie ciężką orką: dobrą i nikomu niepotrzebną robotą.

Ale tobie nikt nie zagwarantuje, iż skończy się tylko na niepotrzebnej pętli wokół właściwego tematu, jeżeli na wstępie przyjmiesz złe założenie, że coś wiesz... Na przykład, wiesz czego szuka w cudzych (i czyich) łóżkach twój mąż. Czy naprawdę jesteś pewna, że znasz prawdziwe – i wszystkie - preferencje męża?
Że znasz jego pogranicza – i wszystkie języki, którymi kiedyś władał? Może warto poluzować założenia?

MASOCHIZMU CIĄG DALSZY

Pewne ścieżki poszukiwań są rutynowe. Trzeba je przemierzyć najpierw - cały czas nie tracąc z oczu głównego celu oraz rozglądając się za nowymi źródłami informacji - a dopiero potem uciekać się do niestandartowych rozwiązań. Zaś historia, którą opowiadam, obrazuje najważniejsze: do prawdy wiedzie wiele dróg. Niektóre są zwyczajne, a inne - niezwyczajne. Zwykle prostsze, szybsze, są te "klasyczne" sposoby, które wymagają też mniej doświadczenia. Nie lekceważ rutyny.

***



Poszukiwania genealogiczne są proste jak drut:

1. najpierw szukasz wiedzy o danej osobie w jej dokumentach oraz zapiskach osobistych (metryki, świadectwa, pamiętniki).
Potem w tej wiedzy szukasz luk, niejasności, niespójności (i podejmujesz kroki, aby dowiedzieć się czegoś więcej).

Znam człowieka, który odkrył, że został uznany przez ojca przymusowo tj. wyrokiem sądowym. Bo... przyjrzał się swoim zdjęciom z przedszkola - a z opisu na odwrocie wynikało, że do 5 roku życia nosił panieńskie nazwisko matki. To go zainteresowało. No i jak zaczął sprawę zgłębiać, to się dowiedział różności.
Na czele z tym, że ojciec żyje, chociaż podobno zginął w wypadku, gdy nasz bohater był jeszcze w pieluchach.

2. potem trzeba się rozejrzeć za źródłami informacji w najbliższym otoczeniu (rodzina, przyjaciele i wrogowie danego człowieka - i przyjaciele rodziny - oraz jej wrogowie).
Trzeba sprawdzić, czy wiedza z tych źródeł pokrywa się, uzupełnia, czy jest spójna w danymi zebranymi wcześniej. Jeżeli ujawnią się nieścisłości (lub nazbyt silna spójność, która na kilometr śmierdzi "nagraną" wersją) to trzeba je wyjaśnić. I to ponad wątpliwość.

Nie dziedziczymy tylko morgów, lecz także szafy ze szkieletami w środku oraz przekaz rodzinny - czyli różne wiadomości o krewnych i ich przeszłości. Zawsze ktoś coś wie, zwykle jest to zniekształcone, ale zawiera okruch prawdy. Każdą tajemnicę zna co najmniej jeden człowiek - i zawsze to jest o tego jednego za wiele... Bo on często zostawia świadectwo, nie tylko ustne.
Zawsze więc można liczyć na to, że ktoś z nieżyjących zostawił monografię swojej klasy, pamiętnik lub testament czy list do potomnych z ciekawymi uwagami. Albo na to, że wśród krewnych jest ktoś zainteresowany genealogią:-)

Sprawdzasz dosłownie wszystko. Sama, osobiście, z całą starannością. Wszędzie, przy każdej informacji podajesz jej źródło - i nieustannie rozglądasz się za informacjami, które pozwalają sprawdzić wiarygodność tego źródła. Bo jeżeli zawierzysz hochsztaplerowi (lub osobie źle poinformowanej) sprzed wieku, to... to możesz stracić trzydzieści lat własnego życia, śledząc miraże..., herby..., koneksje...

W przypadku śledztwa w sprawie zdrady męża ostrożność może nakazać przełożyć ten etap - zostawić go na koniec, by nie doszło do wsypy. Ale przy poszukiwaniach genealogicznych jest to zazwyczaj istotna faza: niezmiernie popycha sprawy do przodu.

Dam ci przykład. Powiedzmy, że jedna z sióstr prababki mego klienta nazywała się (przekaz rodzinny) Konstantyna Czeska. Miałam też metrykę chrztu Konstantyny, którą klient znalazł w papierach po jakimś stryju - tzn. znałam jej datę i miejsce urodzenia.
Ale... w trakcie poszukiwań odkryłam list do dziadka klienta, z kondolencjami z powodu śmierci jego ciotki Konstantyny Czeskiej oraz szczegółowym opisem jej pogrzebu. Z listu natomiast wynikało, że ciotka dziadka miała inną datę urodzenia niż to wynikało z metryki, którą miałam... (Nadawcą listu był wnuk Konstantyny, która u niego mieszkała - i który ją pochował).

Któremu źródłu wierzyć: metryce (jakiejś) Konstantyny (którą z archiwów wyciągnął nie wiadomo kto, kiedy i jakim sposobem) czy listowi wnuka właściwej Konstantyny?
Tutaj może chodzić o dwie osoby... Ale niekoniecznie, bo szachrajstwa próżnych kobiet, które oszukiwały nawet bliskich w sprawie swojego wieku, zawsze się zdarzały.
No i, jeżeli chodzi o dwie osoby - to w jakim stopniu pokrewieństwa z moim klientem pozostawała ta Konstantyna, opisana przez metrykę, przechowywaną w rodzinnym archiwum?

Co można było zrobić, żeby wyjaśnić nieścisłość? - zweryfikować dane "z obu końców": podane przez wnuka i przez metrykę:
1. jechać i sprawdzić na grobie właściwej Konstantyny, w księgach cmentarnych itd. - a potem ustalić parafię, w której się urodziła...
Może się okazać, że to ta sama parafia, co na metryce - ale (potem by wyszło), że zupełnie inna osoba (z tej lub innej rodziny).... Może się okazać, że to inna parafia - a wtedy trzeba przejrzeć dokumentacje z dwóch parafii....
2. jechać do parafii i przeryć księgi chrztów (jak nie wystarczy - to i ślubów i pogrzebów).
Dlaczego? - dlatego, że weryfikację danych wyjściowych trzeba robić samemu - i na samym wstępie sprawy - przynajmniej potem człowiek wie, skąd wzięły się jego wnioski. I po rewizji sposobu rozumowania (czystości metody) wie, czy to wnioski słuszne czy wyssane z palca.

(Żeby skończyć wątek. W zeszłych wiekach było zwyczajem "dziedziczenie" imion po wcześniej zmarłym rodzeństwie - jedno małżeństwo mogło więc mieć nawet siedmiu synów o imieniu Jan.
Najprawdopodobniej żaden nie żył dłużej niż dwa lata: imię po dziadku przechodziło z jednego na drugiego dzieciaczka niczym puchar przechodni.
Tak zresztą było tutaj: metryka Konstantyny była metryką Konstantyny II, cioteczna prababka klienta była Konstantyną II).

3. na trzecim etapie szukasz źródeł informacji o całej rodzinie - o danej miejscowości - ludziach, którzy w niej żyli. Tropiąc ich ślady, sprawdzasz czy gdzieś się nie przecinają ze śladami twojego właściwego bohatera.
Szukasz w aktach parafialnych, sądowych i szkolnych, bo są kopalnią wiedzy (oczywiście najpierw szukasz tych akt:-).
Szukasz w hipotekach, dokumentacji nieistniejących majątków oraz urzędów itp. itd.
W szczególności szukasz kumów (czyli ludzi, którzy trzymali do chrztu dzieci w danej rodzinie - oraz rodziców dzieci, które zwrotnie chrzcili przedstawiciele danej rodziny), dawnych sąsiadów rodziny - i wszystkich ludzi z okolicy, którzy umieli pisać (księdza z parafii, organisty, nauczyciele vel preceptora, listonosza, dziedzica itd.).

Wszystko - w tej samej nadziei: ludzie plotkują. A co potem? "Płomień rozgryzie malowane dzieje, skarby mieczowi ukradną złodzieje - pieśń ujdzie cało". Tak, pieśń uchodzi cało.

4. dopiero potem zastanawiasz się, co dalej...
Ale zwykle jest tyle roboty, że zanim dojrzejesz do pytania - nadejdzie e-mail od innego maniaka, który właśnie zinwentaryzował sąsiednią parafię - i podesłał skany kolejnych siedemnastu kandydatów do golenia... Oraz pytanie, czy przypadkiem nie spotkałaś jakiejś wzmianki o rodzinie Orkiszów z Tychowa. (Wypada się odwdzięczyć i rozejrzeć za tymi Orkiszami we własnych notatkach - lepiej, żeby w nich był porządek, bo ci to zajmie dwa lata)

Wszelkie poszukiwania rozszerza się pomału - i koncentrycznie.

Ale... Ale... Okropnie odbiegłam od sprawy klienta, który chciał przed śmiercią dowiedzieć się, czy jego ojciec był jego ojcem.

***

Wychodząc od dokumentacji klienta - nie znalazłam nic. Wypis z jego metryki chrztu zgadzał się z treścią akt w parafii, nic nie budziło zastrzeżeń. Wszystkie późniejsze jego dokumenty operowały tymi samymi danymi.
Na miejscu dawnej wsi stała fabryka i wielkie osiedla mieszkaniowe - w początkach lat 60-tych odbyły się przymusowe wywłaszczenia. Ludzie rozpierzchli po świecie: szukaj wiatru w polu! Można, i owszem, ale brakowało na to czasu.

Utworzyłam drzewo genealogiczne starszego pana: wstępnie odszukałam jego nie żyjących i żyjących metrykalnych krewnych. Ustaliłam nazwiska i adresy dzieci i wnuków jego rodzeństwa - oraz krewnych z bocznych linii (rodzeństwo ojca i matki).
Ale..., ci do których udało się fizycznie dotrzeć "na biegu" nic nie wiedzieli: a chociaż klient niezmiernie się wzruszył odnalezieniem potomków rodzeństwa - nie popychało to sprawy do przodu.

Jego siostra zmarła w 1957 r., zostawiając czwórkę malutkich dzieci oraz męża Ślązaka, który ożenił się jeszcze w tym samym roku z krajanką: miała rodzinę w Niemczech. I raz-dwa-trzy wyemigrował z całą rodziną do Niemiec, zostawiając po tej stronie Odry wszystkie polskie sprawy oraz wspomnienia.

Brat zmarł dwa lata przed chwilą, w której rozpoczęłam poszukiwania. Jego losów w latach 1951-1957 nie udało się ustalić. Ale pojawił się na pogrzebie siostry, zostawiając ślad, który nas zawiódł pod Lublin. Nigdy się nie ożenił, nadużywał alkoholu - i miał dwoje nieślubnych dzieci: jedno wyjechało do USA i się naturalizowało, rozpływając bez śladu - a drugie nie miało pojęcia o istnieniu stryja. Za to dostarczyło dokumentów, z których wynikało że brat podczas II wojny światowej był na przymusowych robotach oraz zaliczył obóz koncentracyjny.

Wujek-fotograf, o którym mówił klient - nie przeżył wojny. A ściślej wyszedł z domu, żeby załatwić sprawę w miasteczku i nigdy nie wrócił. Po wojnie został sądownie uznany za zmarłego.

(Także w tym momencie powinnam się tropnąć, że klient ma własną wizję przeszłości, że znał tylko część danych o rodzinie, że coś tu nie pasuje, skoro upominał się o zdjęcia wykonane przez osobę, która zaginęła przed jego urodzeniem... - i wrócić do korzeni tzn. weryfikować wszystko krok po kroku. Ale zawiązało mi rozum. Tuman na mnie opadł. Brnęłam więc dalej w idiotyzm - i KOSZMARNĄ robotę).
Daruję ci losy pozostałych krewnych.
Zero efektu.

***
Za chwilę: dalszy ciąg programu

PRZYPADKI DETEKTYWA-MASOCHISTY

Dlaczego akurat ja napisałam z detektywem Marcinem Popowskim podręcznik na temat dochodzenia w rodzinie? Bo kiedyś źle wybrałam męża?... - a potem, zupełnie słusznie! - wzięłam w kość?! Och, pies to drapał! Dajmy pokój przeszłości. Nie czyni mnie wyjątkową: kobietami po przejściach można grodzić hipermarkety. Ciekawsze i ważniejsze, że zawodowo poszukuję informacji w źródłach publicznych. Że moja specjalność to biały wywiad w internecie i studia genealogiczne. Zatem, przekopując bajty, książki lub archiwa - stosuję te same metody, co prywatny detektyw. I nieraz tak samo tropię romanse... Co z tego, że sprzed stu lat?!

***



Hobby? Tabela rodzinna mego dziecka - czyli spis jego krewnych oraz powinowatych. We wszystkich liniach, także bocznych; i we wszystkich pokoleniach. Teraz sprawdzam, ilu mężów miała każda z dziesięciu przyrodnich sióstr prapraprababki, jak się każdy mąż nazywał - ile mieli dzieci, z czego żyli, co się z nimi stało.

Na liście jest już ponad tysiąc krewnych (bo bawię się dopiero siódmy rok, w wolnym czasie i wciąż tkwię w połowie XIX w.).
Jest też zbiór 5 tysięcy solidnych kandydatów na krewniaków - i drugie tyle wątpliwych kandydatur, z różnych epok. Każdą aplikację trzeba zweryfikować.
Jest więc to zabawa do kompletnego zgrzybienia. Zęby mi wypadną, a nie dokończę dzieła. (Są drzewa genealogiczne, na których rośnie ponad 12 tysięcy listków - za sprawą kilku pokoleń genealogów rodzinnych!). Cudowna, detektywistyczna, pasja. Ale już słyszałam, że masochistyczna.

Przeczytać setki książek, przejrzeć, przetłumaczyć, zinterpretować setki dokumentów, listów, metryk itd. żeby uzyskać blade pojęcie, gdzie w ogóle można by ewentualnie poszukać strzępu informacji na potrzebny temat!... Bez nadziei na powodzenie, ze świadomością, że przerwy w poszukiwaniach mogą trwać kilkadziesiąt lat!... Wszystko po to, aby potem przypadkiem odkryć, że w rodzinie, której uczą śpiewać "Rotę" już w kołysce, jeden praszczur był Ormianinem, inny Niemcem - a prajaszczurka: Litwinką.
Oto siurpryza - czyli suprize.

(Bułhakow miał rację: rękopisy nie płoną).

***

Teraz opowiem o zleceniu, podczas którego przeszłam chrzest bojowy na internetowego/genealogicznego detektywa.

Ta historia może być pouczająca, jeśli planujesz dochodzenie w sprawie ewentualnej nielojalności męża. Bo ten przykład praktycznie obrazuje wszystkie problemy nowicjuszki:

1. ze słuchaniem innych ludzi - ze zrozumieniem; w szczególności: z oddzielaniem faktów od (ich oraz własnej) interpretacji;
2. z prawidłowym, logicznym rozumowaniem;
3. z żelazną konsekwencją w rzetelnej pracy po kolei na wszystkich pięciu fazach dochodzenia - bez przyspieszania wypadków.
4. z wyobraźnią - plastyczną, uczciwą oraz rozumną.

Spróbuj się nauczyć na moich błędach i ich nie powtarzać. Takie błędy naprawdę bolą. No, moja droga, nie bądź idiotką - jak swego czasu ja...

***

Brak zgody klienta, niezbędnej aby opisać tę historię dokładnie, dlatego zmienię na biegu lub pominę pewne szczegóły. Wierzę, że to nie zaciemni wykładu o błędach w rozumowaniu - acz nie wykluczam, że dodatkowo zamota zagadkę.
No cóż, zaryzykujmy.

***

Przed kilku laty zgłosił się do mnie pan. Wyjął metrykę, z której
wynikało, że urodził się z Marii i Jana Nowaków w 1942 r. w miejscowości, która wówczas była zakutą wsią mazowiecką. Po czym stwierdził, że jego bliscy już nie żyją, a on nie wie nic konkretnego i nie ma żadnych dokumentów... Jednak sądzi, że jego biologiczne pochodzenie jest niepewne.

Ponieważ:

1. ojciec go zawsze traktował bardzo źle, odtrącał; stroniło od niego starsze rodzeństwo, ze sobą bardzo zżyte; jedyną osobą z rodziny, która go kochała - była matka.
Rodzina rozpadła się po śmierci rodziców w pożarze w 1950 r. Mój klient trafił do sierocińca, mimo że brat i siostra mieli już własne rodziny i gospodarki na Ziemiach Odzyskanych. Nie wzięli go - i podobno odgrażali się (w gabinecie kierownika sierocińca, co podsłuchał starszy kolega z domu opieki nad wojennymi sierotami), że zakwestionują jego prawo do dziedziczenia po ojcu - ale ostatecznie tego nie zrobili, więc i on niczego się o swoim pochodzeniu nie dowiedział.
W 1951 r. zupełnie stracił kontakt z rodzeństwem i resztą rodziny. Ostatnio dowiedział się, przypadkowo, że brat i siostra nie żyją.

2. jego wspomnienia z dzieciństwa są inne, niż powinny być - biorąc pod uwagę historię rodziny (on ma wspomnienia z miasta, choć powinny być ze wsi czy malutkiego miasteczka).

3. nie ma żadnego zdjęcia z dzieciństwa (tzn. sprzed sierocińca), co było niezgodne z rodzinnym zwyczajem. Brat matki był zawodowym fotografem - więc rodzeństwo miało swoje zdjęcia np. z chrzcin albo na rękach krewnych, przy okazji wesel czy pogrzebów w rodzinie. A on, jako jedyny - nie.

I tak dalej, i tym podobne... A na koniec pytanie: kim jestem? - czy nazwisko ojca w mojej metryce jest prawdziwe?

Pewne elementy wskazywały, że podejrzenia tego dżentelmena, co do konduity własnej mamusi mogą mieć realne podstawy.
Na przykład ciekawa była sprawa zdjęć, których jemu brakowało... - a które miały pozostałe dzieci. Ale, po pierwsze - rodzinny dom spłonął i czort wie, co spaliło się w środku.
Po drugie - pozostałym dzieciom robiono fotografie w dobrych
przedwojennych czasach. Okupacyjna bieda i nędza po wyzwoleniu mogła zmienić wiele zwyczajów! Mogło też zabraknąć imprez rodzinnych, które dawały okazję do fotografowania się: załóżmy, że w pewnym okresie nikt w rodzinie nie żenił się, nie rodził i nie umierał - i upada teoria spiskowa dziejów.

Było za to mocno podejrzane, iż dzieciak trafił do sierocińca - w
zestawieniu z pogłoskami, że rodzeństwo kwestionowało jego prawo do dziedziczenia po ojcu. Bo do dzisiaj niewiele sierot po pogorzelcach ze środowisk wiejskich trafia do domów dziecka (pomijam sieroty społeczne).
Zawsze znajdzie się jakaś babka, ciotka czy sąsiadka - a sądząc z życiorysów np. sierot wojennych to solidarność w małych środowiskach - w tamtych ubogich czasach - była imponująca. A już, gdy było starsze rodzeństwo, ustawione w życiu!..
W początkach lat 50-tych to musiał być ewenement.

***

Dżentelmen, choć zdenerwowany, sprawiał przyjemne wrażenie - a jego historia trzymała się kupy. Ale niektóre formy paranoi mają subtelne przejawy. Ponadto nie miał kawalątka papieru… - żadnego materiału, od którego można było zacząć. Nie widziałam nici, mogącej zaprowadzić do kłębka.
Nie przyjęłam więc zlecenia. Bo rokowało słabe nadzieje na sukces, a moja praca kosztuje..., czy dojdę do prawdy czy nie.

Żadne poszukiwania nie mają gwarancji: nigdy nie wiadomo, czy okażą się skuteczne. Nie podejmuję się więc pracy, gdy z góry wiadomo, że jest zakrojona na miesiące lub lata - a pożytek dla klienta jest mocno wątpliwy. Choć oczywiście ja przeżyłabym mnóstwo radości, dłubiąc w archiwach na jego koszt i poznając z bliska życie nie istniejącej już wsi z pamiętników np. księdza-dobrodzieja.
To elementarna uczciwość.
Nie można naciągać klienta. Ani mu robić płonnych nadziei.

Ponadto wiedziałam, że jestem cienka; oj, cienka!
Że brak mi doświadczenia - bo wówczas miałam za sobą dosłownie jedną sprawę dotyczącą zagubionej tożsamości (obywatela Niemiec, który okazał się Dzieckiem Zamojszczyzny. Ale... Ale on przyszedł z solidną teczką od zawodowego poszukiwacza, który przerył archiwa niemieckie! - oraz dostarczył dwa zaczepy do poszukiwań w Polsce. I z teczką z działu
poszukiwań humanitarnych PCK! - gdzie siedzą fachowcy: wprawdzie polegli na tej sprawie, ale stanowczo wykluczyli szereg źródeł danych tzn. odwalili mrówczą robotę).

Pasjonowały mnie inne poszukiwania: szybkie i intratne, a w dodatku wymagające pomysłowości, zmysłu analitycznego - dające satysfakcję na wszystkich polach.
Na koniec, kwestie prawne. Inna rzecz, gdy zgłębiam prywatne tajemnice ludzi zmarłych sto lat temu, a inna gdy postawienie kropki nad "i" wymaga np. wywiadów z osobami żyjącymi. Tutaj trzeba uważać na przepisy Ustawy o Ochronie Danych Osobowych. No i takie zlecenia wymagają współpracy z detektywem z licencją MSW tj. osobą, która ma uprawnienia
do prowadzenia poszukiwań w teraźniejszości. To też są koszta.

Wkrótce u mnie zawitał syn starszego pana. Biznesmen trzeźwy i
poukładany jak bruk z kostki wibroprasowanej.
Oświadczył, że:

1. wierzy ojcu, że coś tutaj jest nie tak;

2. ojciec jest nieuleczalnie chory – i to ostatni moment na próbę
ustalenia źródła niepokoju, który go nurtuje od dziesiątków lat.

3. ceni sobie moje skrupuły, ale jego stać na koszta poszukiwań. Mam kopać w przeszłości ze wszystkich sił i wszystkimi siłami: on na mnie stawia. Wie, że bywam skuteczna w sprawach dotyczących zagadek sprzed dziesiątków lat np. nie wychodząc z domu zidentyfikowałam spadkobierców tzw. szwajcarskich funduszy, długo poszukiwanych przez adwokatów.
W związku z tym, proponuje transakcję: jeżeli zdążę przed śmiercią ojca dostarczyć konkretów, to oprócz standardowego wynagrodzenia otrzymam konkretną sporą sumę.

Nie odmówiłam. To była piorunująca mieszanka: szantaż moralny z pochlebstwem i szansą na wysoką nagrodę w warunkach specyficznego wyścigu ze śmiercią.

***

Nie chcę jeszcze podawać rozwiązania.
Powiem tyle: prawda leżała jak na tacy. Ale ja, jak kretyn, długo
błądziłam we mgle... - i w końcu dotarłam do prawdy boczną, wyboistą dróżką.... Bo z marszu rzuciłam się w wir działania, zamiast na zimno przeanalizować dostępne informacje:
1. nie sprawdziłam wyjściowych danych - przyjęłam je na wiarę;
2. nie włączyłam wyobraźni czasoprzestrzennej;
3. zrobiłam szereg założeń - w dodatku nieświadomych - i zaczęłam od stawiania hipotez na piasku.
Niektóre "zapożyczyłam" od klienta, ale inne były moje własne.
Summa summarum, sama sobie założyłam kantar na ślepia:

1. czy to logiczne, że rodzeństwo oddało małego brata do sierocińca - jeżeli (podobno) kwestionowało jego pochodzenie tylko od wspólnego ojca?
A co z więzią, płynącą z podchodzenia od wspólnej matki?!

2. czy to pewne, że nie ma żadnych dokumentów ani zeznań o pochodzeniu klienta - np. skąd pewność, że brat z siostrą jednak nie zakwestionowali pochodzenia klienta przed sądem?
Co mój klient tak naprawdę mógł o tym wiedzieć, jeżeli sprawa spadkowa po rodzicach odbyła się, gdy on miał poniżej 10 lat? - i już przebywał w ochronce?

Nie zadałam klientowi ani sobie - na początku - wielu pytań. Niby oczywistych, gdy mowa o "sprawie spadkowej po rodzicach" - w kontekście sytuacji sprzed 1956 r. Czyli przed uchwaleniem ustawy, która zrównała dziedziców naturalnych i l"legalnych", pochodzących z małżeństwa - w prawach do dziedziczenia wiejskiej gospodarki.

Czyje było sporne gospodarstwo? - po rodzinie ojca czy matki? - a może małżonkowie dorobili się go razem: kiedy i na czym? W końcu klient coś odziedziczył czy nie odziedziczył, a jeżeli tak - to po kim oraz co?
Co się stało z tym spadkiem? Kto go - jako nieletniego - reprezentował podczas tej ew. sprawy w sądzie? Kto tym ewentualnym spadkiem zarządzał do jego pełnoletniości - i dlaczego się nie rozliczył?
A jeżeli do sprawy spadkowej nie doszło, to dlaczego? Np. zawsze jest prawdopodobieństwo, że nieślubne dziecko zostało formalnie uznane tzn. otrzymało prawo do dziedziczenia, no ale... Ale formalne uznanie też zostawia ślad w dokumentacji, którego można poszukać!


A... może coś było w jego aktach w domu dziecka? - może kierownik sporządził jakąś notatkę po tej wizycie rodziny, może trafił tam jakiś dokument? - czy te akta jeszcze są? - trafiły do młyna czy archiwum akt nowych?

***

Nie zadałam podstawowych pytań, a w konsekwencji nie poszłam do rozwiązania jak po sznurku: do hipotek, archiwów sądów itd.

Przedwcześnie (i wyjątkowo niechlujnie) wykonałam także pracę polegającą na formułowaniu hipotez.
Bo (w odpowiednim czasie, nie na samym początku, lecz dopiero w czwartej fazie dochodzenia) powinnam zrobić katalog możliwych sytuacji, w których dochodzi do zerwania kontaktów w
rodzinie... - (czego nie zrobiłam, na wstępie w ciemno przyjąwszy, że wiem o co poszło).

Nie można zasklepiać się w jednej tezie.
Podczas wszystkich poszukiwań zawsze trzeba mieć na oku cały wachlarz ewentualności. I po kolei je weryfikować - co powoduje odkreślanie, wykluczanie złych tez.

***

Czy dziecko było w stanie ocenić powody, dla których zostało porzucone przez rodzinę? Czy miało dostatecznie wiele informacji, żeby to zrobić prawidłowo - nawet w starszym wieku?
Na jakiej podstawie w ogóle przyjęłam, że mój klient wie, co mówi?

Wzięłam jego słowa za dobrą monetę, ponieważ zeznawał mi w dobrej wierze, cierpiał - nie rozumiał, co i dlaczego go spotkało, szczerze chciał mi pomóc. A do tego rozmawiałam z mężczyzną około sześćdziesiątki...

Ale przecież prawdziwy bohater tej historii miał wtedy, jak wynikało z jego metryki, niecałe 8 lat - właśnie przeżył pożar oraz dramat utraty rodziców.
A ja naprawdę nie wzięłam tego pod uwagę.


To wyrasta poza zasadniczy temat, ale zastanówmy się co mogło
zadecydować o braku zainteresowania rodzeństwa dla małego brata - i zerwaniu z nim kontaktów. Gołym okiem widać, że lista powodów jest spora (kolejność przypadkowa, nie wiem jak częstość wygląda statystycznie):

1. obcość genetyczna;
2. powody materialne;
tzn. ktoś jest nieślubnym dzieckiem albo znajdą - i może uszczuplić schedę.

3. chęć uniknięcia obowiązku alimentacji tj. zajęcia się dzieckiem;

4. niezdolność do zajęcia się dzieckiem np. z braku środków
materialnych, warunków życia lub np. choroby psychicznej;

5. śmierć (rodzeństwa).
Wypadki chodzą po ludziach - a to były niebezpieczne czasy. Na na Ziemiach Odzyskanych długo nie było bezpiecznie.

6. przestępstwo.
Może je mieć na koncie każda strona: więzy zrywają i więźniowie i rodziny, które się wstydzą krewnych-przestępców.

Powiedzmy, jeżeli mój klient podpalił dom rodziców, powodując ich śmierć - to skreślenie z rodziny przez rodzeństwo byłoby jakoś zrozumiałe. Ale też i rodzeństwo mogło podpaść prawu, stracić wolność albo życie: w czasach stalinowskich to nie było trudne.

7. emigracja lub ucieczka za granicę
Emigranci zrywają więzy z krewnymi - ale i krewni się przeprowadzają gubiąc adresy.
Nie wolno na historię patrzeć współczesną miarą: dzisiaj wszyscy psioczą na PZPR (za wyjątkiem 20 tysięcy komunistów), ale przed dwudziestu laty w Polsce było, w najlepszym wypadku 20 tysięcy opozycjonistów - a reszta się bała podpaść zakładowemu POP.
Dzisiaj wszyscy potrafią czytać i pisać, ale w latach 50-tych nie było to regułą. Zdolność stawiania liter to zresztą nie to samo co chęć pisania... - co nawyk pisania i wysyłania listów do rodziny.

8. kłótnia, konflikt w rodzinie.
Setki możliwości i sytuacji. Ludzie to kłótliwe istoty. A nieraz tez i zawzięte.

Tyle na początek, spod palca.
To są motywy standardowe, ale życie pisze scenariusze godne Hollywood. Ludzie mają

9. motywy niestandardowe.
I tak, dla przykładu, kiedyś oglądałam film, w którym matka-lekkomyślna dziewczyna, którą chłopak nabił w butelkę zamotała potworną intrygę, aby dostarczyć dziecko do przytułku z mocną legendą "legalnego" dziecka - tj. obronić je przed hańbą złego pochodzenia.

Rodzeństwa było dwoje, więc mogło być x kombinacji powyższych wariantów oraz np. taka sytuacja, że:

10. uzgodnienia zawarte w rodzinie np. że osoba X zajmie się dzieckiem, po czym zerwanie kontaktów pomiędzy osoba X a rodziną, przekonaną że sprawa dziecka została uregulowana;
czyli przypadek, rozminięcie się informacji w niedobrym czasie i przestrzeni.

To na pewno nie wyczerpuje katalogu. Ludzie to naprawdę skomplikowane istoty. A zwykle ich postępowaniem rządzi mieszkanka motywów, która niekiedy wytwarza nową jakość.

***

Cud, że w postępowaniu bieżącym nie popełniłam kolejnych błędów. Co opiszę w następnym odcinku.

Tutaj zauważę, że gdy jesteś detektywem we własnej bolesnej sprawie - możesz mieć jeszcze większe problemy z właściwą oceną faktów we własnym życiu, niż te które miał klient.
A poza tym możesz zrobić moje błędy.

DETEKTYWNE ABC - FAZY DOCHODZENIA

Jeżeli chcesz przeprowadzić dochodzenie w sprawie ewentualnych tajemnic męża, to musisz przyswoić metodologię pracy detektywa. Bez tego ani rusz. W książce "Porady" na zdrady wyłożyliśmy zagadnienie na elementarnym poziomie, ponieważ to poradnik praktyczny. Traktuj więc poniższy tekst jako suplement z teorii detektywistyki. Uwaga, to temat-cegła! Oraz przedmiot, z którego jest seria trudnych egzaminów - niejedna go oblała. Trzymaj się!

***


Dochodzenie w każdej sprawie ma pięć faz, które następują po sobie. Każą nową fazę zaczyna się po starannym zakończeniu wcześniejszej. Żadnej nie wolno pominąć - ani też wyprzedzić. Każdy błąd polegający na pominięciu lub za szybkim rozpoczęciu fazy dochodzenia mści się okrutnie.

Po zakończeniu pierwsze cyklu złożonego z pięciu faz zaczyna się nowy cykl dochodzenia, który składa się z tych samych pięciu faz.... I tak ten walec jedzie aż do skutku, to znaczy - aż do rozwiązania sprawy.

Fazy dochodzenia:

• faza celu – najważniejszy moment.
Chwila, gdy uświadamiasz sobie cel operacji, którą planujesz. Jeżeli twój cel będzie niejasny, to przeoczysz część informacji czy dowodów oraz źle zaplanujesz swoje zadania i źle je zrealizujesz.

Na tym etapie m. in. uświadamiasz sobie, do czego (w przypadku, że coś wykryjesz) wykorzystasz zdobyte materiały. Jeżeli bierzesz pod uwagę rozwód ( a zawsze powinnaś to brać pod uwagę), to materiały które zdobędziesz - mogą trafić pod ocenę sądu.
To zaś automatycznie ogranicza wybór metod pozyskiwania danych - do wyłącznie legalnych metod. No i narzuca ci inne ostre kryteria, opisane w kodeksach.

Na tym etapie kroisz także zakres dochodzenia. Jeżeli źle go wybierzesz, to potem podejmiesz wiele innych złych decyzji oraz wykonasz szereg niewłaściwych czynności.

Dla przykładu: jeżeli, w fazie celu, bez żadnych logicznych racji zaczniesz dochodzenie w sprawie zdrady męża (mając za punkt wyjścia tylko takie sygnały, że jest nieobecny myślami, unika współżycia, daje ci mniej pieniędzy na dom i późno wraca z pracy) - i nastawisz się na szukanie jego baby, to możesz przeoczyć i to, że zdradza cię z kolegą i to, że faktyczną przyczyną jego zachowania jest kryzys w jego firmie.

Dlatego bądź bardzo ostrożna, określając cel dochodzenia. Nie masz za dużo sił i czasu na pomyłki. Ja, gdybym była na twoim miejscu - to wszczęłabym dochodzenie sprawdzające, jak też mężowi się żyje, co też u niego się dzieje - i co się stało, że tak się zmienił.
Nie przyjmowałabym w ciemno hipotezy, że zdrada, że baba. Miałabym za cel: dowiedzieć się, gdzie był i co robił 15 marca 2010 - od rana do chwili spóźnionego powrotu do domu (a dla pewności wzięłabym pod lupę jeszcze trzy dni wstecz).


• faza gromadzenia – w tej fazie zbierasz wszystkie informacje – wszystkimi metodami i ze wszystkich źródeł: z pierwszej, drugiej, a nawet trzeciej ręki.

Jeżeli ukierunkujesz się niewłaściwie, zbierzesz informacje niepełnowartościowe, niewiele warte.

Innymi słowy: jeżeli przyjmiesz założenie, ze zdrada, ze baba - to i jego i inne osoby pytasz o inne rzeczy niż trzeba. Szperasz tylko tam, gdzie tobie się wydaje, ze coś znajdziesz - a szperać trzeba wszędzie i pod każdym kątem.

• faza porównywania – teraz porównujesz i badasz informacje z różnych źródeł (sprawdzasz, czy do siebie pasują, czy sobie zaprzeczają, czy się wręcz wykluczają itd.) oraz po dojrzałym namyśle odrzucasz informacje bez związku z tematem dochodzenia.

Jeżeli nie w pełni rozumiesz swój cel albo naturę pracy detektywa (i wykonasz ją niechlujnie), to możesz przeoczyć lub odrzucić najcenniejsze informacje.

„Odrzucenie materiałów bez związku” nie oznacza wyrzucenia ich w ogóle! – odkładasz je na bok, żebyś mogła kiedyś do nich wrócić. Jeszcze nie wiesz, co, kiedy i do czego ci się przyda.

Powiedzmy, sprawdzasz czy pasuje do siebie wypowiedź męża, który wyjaśnił spóźnienie awarią samochodu i koniecznością wezwania na pomoc Józka - wyciąg z konta męża, z którego wynika, że płacił za coś w sklepie kwadrans po zakończeniu pracy - historia jego połączeń w telefonie, z której wynika, że po południu nie dzwonił on do nikogo - stwierdzenie żony Józka, że Józek od miesiąca siedzi w Irlandii... I tak dalej i tym podobne.

• faza analizy – określasz stopień przydatności materiałów – ich wagę oraz kaliber.

To co zakwalifikowałaś, stanowi materiał dochodzeniowy. Analizujesz go i stawiasz hipotezy tzn. robisz przypuszczenia w sprawie możliwych odpowiedzi na kryminalistyczne pytania.

Dopiero na tym etapie, mając przed sobą zweryfikowane i przesiane najważniejsze informacje, zastanawiasz się jakie hipotezy mogą stanowić wyjaśnienie bądź dla całości bądź dla części zdarzenia z udziałem męża, o którym nic nie wiesz.

• faza rozprowadzenia – wynikiem analizy jest nowa lista zadań do wykonania.
Trzeba uzupełnić luki w materiale dochodzeniowym, zweryfikować okoliczności, rozdzielić zadania pomiędzy siebie oraz pomocników (świadomych i nieświadomych swojej misji).

Bardzo szybo dochodzisz do wniosku, że wiesz za mało o sprawie. Ale zaczynasz z grubsza wiedzieć, czego nie wiesz - i wiedzieć, gdzie można szukać tej wiedzy, której ci brakuje. No i oczywiście - automatycznie wiesz, co trzeba zrobić, żeby dowiedzieć się właśnie tego.

Cała zabawa z dochodzeniem polega na umiejętnym podziale pracy na małe, malutkie kroczki. I na skrupulatnym sprawdzaniu (często wielokrotnym) tego samego. Ale w różnych miejscach. Czyli na bardzo starannym odkrywaniu, jak naprawdę było. Nie wolno za szybko stawiać hipotez - ani tym bardziej wyciągać wniosków. Ostrożnie, bo się poślizgniesz.

EX-ŻONY SĄ ZŁOŚLIWE (W PRZECIWIEŃSTWIE DO ELEKTROWNI)

O alimentach mam potąd. Ale to nie jest poboczny temat. Mogą urosnąć do problemu, jako następstwo zdrady. Lub jej sygnał. (Np. u takiego faceta, który wcale nie odchodzi z domu - i odejść nie zamierza, albowiem uszczęśliwia go posiadanie żony i kochanki, które na zmiany skaczą koło niego, nawzajem o sobie nie wiedząc). Nieraz kwestia utrzymania domu, dzieci paruje z mózgu faceta, zostawiając rozległy krater w substancji szarej. Zjawisko potrafią wyjaśnić antropolodzy oraz seksuolodzy, ale ja nie. Poza tym, naukowym wyjaśnieniem nie nakarmi się dziecka. Dzieci nie termity, nie żrą celulozy.

***



Kulturalny dżentelmen, Robert Sz., " który osobiście nie cierpi tego problemu, ale zna wiele dziwnych historii o kobietach i trochę współczuje byłym mężom" - cierpliwie wyjaśnił mi listownie, że jestem uprzejma być w błędzie.
Że upraszczam. Stosuję tanią demagogię. Nie rozumiem!... Że jestem nieobiektywna - i niesprawiedliwa - w rozważaniach o
- chłopakach, którzy nie płacą;
- państwie, któremu programowo zwisają nieletni - a które systemowo dyskryminuje obywatelki.

Zarzucił, iż "zapewne przez niedopatrzenie" nie wzięłam pod uwagę, że:
1. "jest kryzys i trudno o pracę" ("zwłaszcza na prowincji");
2. "ojcowie przecież muszą za coś żyć i płacić rachunki";
3. "nie można generalizować" (w szczególności: "osobistych zatargów z ojcem swojego dziecka ani pretensji do świata");
4. "zawsze jest opieka społeczna".

AKUKU! AKUKU! AKUKU!

***

Wziąwszy "logiczne argumenty" mojego korespondenta za dobrą monetę - i konsekwentnie przyjąwszy logikę jego rozumowania - można narysować taki piękny obraz świata:

1. matek nie alimentowanych dzieci wcale nie dotyczy kryzys gospodarczy - i im łatwo o pracę (zwłaszcza, gdy te dzieci są małe i chorowite - albo kiedy ich jest dużo, prawda? - szczególnie daje się ten trend odczuć na prowincji);

2. matki - w przeciwieństwie do ojców - nie muszą mieć za co żyć. Poza tym one mogą bezkarnie nie płacić swoich rachunków.
Im nikt nic nie zrobi - w szczególności nie odłączy prądu i telefonu, nie zablokuje konta w banku.

3. to naprawdę niepoczciwe z mojej strony, a nawet i wredne, że generalizuję swoje pretensje, ponieważ jestem jedyną matką w Polsce, której wraz z dzieckiem cały system prawny pokazał wała.

Natomiast przechodząc do sytuacji prywatnej, ojca swego dziecka powinnam przeprosić. Bezsporne. Przecież to ja, a nie on urodziłam dziecko niepełnosprawne, wymagające szczególnych zabiegów, więc zupełnie słuszne że utrzymuję je sobie sama!

Państwu polskiemu nie powinnam mieć za złe, że patrzy obojętnie na kłopoty jednej obywatelki i jednego dziecka z wadą - możliwą do całkowitej rehabilitacji, bo jest to państwo dalekowzroczne. A moje pretensje są śmieszne.
To państwo doskonale wie, że jeżeli teraz, w dzieciństwie, odmówi choremu dziecku obrony jego interesów - wskutek czego ja, z braku funduszy, nie stworzę mu warunków do trwałego wyrównania deficytów - to oczywiście, że ono w swoje 18. urodziny samoistnie zamieni się w zdrowego obywatela, który nigdy i niczego nie będzie od państwa potrzebował.
Bo przecież gdyby państwo zaryzykowało swój autorytet w obronie interesów dziecka tj. w tym głupim celu, żebym otrzymywała alimenty od człowieka, który celowo się od nich miga... I gdybym za te pieniądze dziecko wyleczyła, to - logiczne że ono potem wyrośnie na ciężar dla tego państwa, osobę niesamodzielną, zmuszoną żyć z zasiłków.

4. no i jak najbardziej: tak, pewnie, jest opieka społeczna: ale dlaczego to matki mają łykać poniżenie, a nie ojcowie? - lub obie płci na zmianę?

***

Tak, ma rację pan Robert Sz., który broni sprawy śmierdzącej, chociaż (jeszcze) "nie zna (jej) z autopsji". Rację najświętszą..., a nawet przenajświętszą, jak każda racja silniejszego.

To racja, że "nigdzie nie zostało napisane" - wprost, że to akurat kobietom i dzieciom ojczyzna dokopie. Sprytna sztuczka magiczka, jak to nazywa moje dziecko. Bo czy ojczyzna musi się wygłupiać i demonstrować siłę, jeżeli może bez ostentacji ukręcić bat na słabszych? Czy ojczyzna musi dowodzić, że jest tylko ojczyzną - bez elementów macierzy?
Seksistowskie prawo ma więc pozory obiektywnego i uczciwego: bezpłciowego. Ale przecież ustawodawca z góry wie np. ze statystyk, kto straci na uchwalanym rozwiązaniu. Wie on także post factum, czy założenia się sprawdziły - gdy uchwala kolejne "bezpłciowe" rozwiązanie.
Nie jest zaskoczeniem dla dobrego ustawodawcy, że realna pozycja płci, słusznie nazywanej słabszą, jest gorsza - zaś prawo, które on uchwala - utrwala tę nierówność. O to mu zresztą chodzi! - a mój wniosek jest słuszny, ponieważ praktyka od lat ilustruje (milcząco założoną) tezę ustawodawcy, że jest lepiej, gdy to matka z dzieckiem (a nie facet) - ma kłopoty z samodzielnym utrzymaniem.
Potem ona ma mniej energii, żeby ścigać chłopa o te alimenty - i kilka instytucji ma większy spokój, bo pani daje sobie siana... Albo jest kolejna baba "oszalała z nienawiści", której "skargi i doniesienia nie mają uzasadnienia", więc łatwo je umorzyć... Bo o co ten pawi krzyk, że jej telefon odłączyli! Przecież dalej se może do faceta do domu albo na komórę dzwonić z automatu, żeby się upomnieć o tę parę groszy!
W rynnę może stukać "z kamieniem w ręku, z dzieckiem na ręku"...
Ale te 80 złotych opłaty za ponowne przyłączenie prądu, to oczywiście powinna już ponieść z własnej kieszeni... Bo to ona dopuściła do zaległości w elektrowni, nieodpowiedzialna baba! A poza tym karne odsetki za spóźnienie z alimentami o trzy miesiące to jest mniej niż 80 złotych, więc jej roszczenia pod adresem tatusia są bezzasadne.
Jak się czuje pokrzywdzona, to se może na drodze cywilnej ubiegać się o odszkodowanie.

Aha, jaki to argument - fakt, że on zawsze ma na papierosy (proszę, Wysoki Sądzie, nawet teraz ściska otwartą paczkę Marlboro w rączce, bo niedługo będzie przerwa), a nie ma na alimenty - przez co ona jest narażona na niewypłacalność w elektrowni?!

Ja akurat, panie Robercie, też znam wiele dziwnych historii i trochę współczuję niektórym byłym żonom. Bo nasz system jest skonstruowany, aby łykać bez namysłu tę interpretację, że kobieta - jak to była żona - jest złośliwa, gdy domaga się pieniędzy od bezrobotnego...
W przeciwieństwie do elektrowni, która tak samo żąda pieniędzy od bezrobotnego - to nie jest przecież nic osobistego, a tym bardziej złośliwego, że się elektrownia domaga kasy.

***

Tak, to prawda.
Przedawnienie zobowiązań alimentacyjnych po trzech latach - swoista amnestia alimentacyjna - nie stanowi premii dla jaj. To naprawdę słuszne, że długi ojców wobec dzieci dostępują anulowania... W państwie kapitalistycznym, w którym wszyscy grają w Multilotka - a niektórzy się dorabiają dopiero po latach - jest to logiczne do bólu, że jak facet nie ma teraz - to i za trzy lata nie będzie miał.
To słuszne, że to cichutkie, automatyczne odjęcie ojcu ciężarów nie jest powiązane z żadną ulgą prawną dla dziecka na przyszłość - oczywiście o ile oszalała baba nie zacznie z tą sprawą latać po sądach. W związku z tym nawet ci, którzy przepili swoje życie i na stare lata są w nędzy - mogą się potem zwrotnie domagać alimentacji od dzieci.
(Jak będą sprytne, to im też się przedawni dług wobec tatusia).

O tak, tak.

***

Tak, panie Robercie, kobiety też zalegają z alimentami.
Jak najbardziej - w Polsce, zaokrąglając do góry, na 10 alimenciarzy jest jedna czarna owca - bo reszta to barany.
Gdy spojrzeć na długość okresu zalegania z alimentami wobec dzieci przez matki i ojców - ojcowie dzierżą rekord: oni nie płacą dziesiątki lat, kobiety maja paromiesięczne przerwy.
Ale bezdyskusyjnie "problem nieodpowiedzialności dotyczy obu płci po równo".


***
***

Nie warto dopuścić do zdrady męża - a tym bardziej jej tolerować. Trzeba się też kierować filozofią ostrożnego życia, którą z detektywem Marcinem Popowskim wyłożyliśmy w książce "Porady na zdrady".
Naprawdę, musisz poznać zagrożenia..., nawet jeżeli (sądzisz że) one ciebie nie dotyczą - i ZANIM EWENTUALNIE zaczną cię dotyczyć. Bo bez tej wiedzy nie zdołasz dzisiaj, na wszelki wypadek, należycie zabezpieczyć interesów swoich oraz dzieci.

Wskutek rozpadu małżeństwa twoje życie we wszystkich zakresach i na cały regulator zacznie regulować prawo dżungli, dla zmyły nazwane Kodeksem Rodzinnym i Opiekuńczym albo Kodeksem Postępowania Cywilnego. Wtedy zaś może być za późno na realną obronę interesów rodziny (czyli ciebie z dziećmi) - bo cały aparat państwowy, z gębą pełną morałów o prawach dziecka i równości płci - w sensie praktycznym stanie murem za niewypłacalnym tatusiem.

Matka-Polka, której małżeństwo i tak kiepsko się opłaca, jeszcze więcej traci na rozwodzie.


Choćby mnie egzorcyzmował chór bezinteresownych wujów i wujenek oraz adwokatów diabła - nie zmienię zdania.
Żyjemy w państwie załganego prawa. W którym kobieta (a już matka) jest lewa. To obywatelka gorszej rasy niż mężczyzna - no a ich dziecko, to w ogóle nie obywatel - ani projekt na obywatela: to jakiś kundel, mieszaniec.
Mężczyźnie więc, co naturalne w tej sytuacji, przysługuje szersza i lepsza ochrona jego interesów. Zasługuje on na więcej zrozumienia dla swych trudności; na lepsze oraz stabilniejsze warunki bytu niż podludzie oraz mieszańce.
I wara wam suki ze szczeniakami od przywilejów pana!

***

Save and exit!
(.... czyli - jak to wyczytałam na czyimś blogu - gdy znów go namierzę, to podam nick blogera - "zapisz i zdechnij!")

ALIMENCIARZ ŚWIĘTSZY OD ZYGOTY

Dostałam serię piętrowych jobów od czworga osób nieznanych, ale za to obojga płci - dziękuję! Ponoć podgryzam zaufanie w związkach, niszczę rodziny. Ciekawy wynik, jak na tydzień działania, które ma inny cel niż opinia autorytetu niemoralnego. No i coś marne te familie, jeśli je może tak podkopać byle kto, zdalnie. (Pewnie to żniwo tej uwagi, żeby obejrzeć PIT, zanim się go podpisze).

***



Przyszedł też list, poświęcony wpisowi nt. alimentów - składnym polskim trochejem. Ale zaledwie nagłówek da się zacytować "Ty kupo bagienna!".
Dalej też świetnie, ale mnóstwo "r".

Erudyta, którego ściga komornik, ma za złe, że podżegam nagonkę "na jego osobę". Gdzie on widzi tę nagonkę?!

Tak, ja wiem: miło jest uprawiać seks, lecz niemiło ponosić konsekwencje.
A jeszcze niemilej, gdy podatnik, który nie uprawiał seksu - za bezdurno ponosi konsekwencje tego, że ktoś seks uprawiał. Np. gdy ja - matka dziecka, bezkarnie nie alimentowanego od 12,5 roku - jako podatniczka dźwigam jeszcze ciężar Funduszu Alimentacyjnego (który tatusiom-dłużnikom udziela bezzwrotnych datków), wskutek czego Skarb Państwa nie ma potem na zrobienie remontu szkoły mojego dziecka.

Tu i ówdzie w Europie efektywność przymusowego ściągania alimentów (lub zwrotów za zasiłki alimentacyjne założone przez budżet w imieniu zobowiązanych) przekracza nawet 97%. Tu i ówdzie państwo nie daje na siebie, tzn. na barki podatników, przerzucać obowiązku utrzymywania dzieci spłodzonych przez nieodpowiedzialnych obywateli.
U nas z tym jest gorzej niż w Albanii.

Tylko po tym widać strukturalne zakłamanie naszego państwa, w którym zygota jest świętsza od dziecka z porażeniem mózgowym - a alimenciarz świętszy od zygoty.

***

Na koniec hurtem skomentuję uwagi ad personam, z których wynika że zdaniem nadawców e-maili jestem spierniczałą prukwą, której nikt nigdy nie chciał..., wskutek czego skwaśniała - i teraz wali z zemsty w chłopów jak w bęben.

Coś zgrzyta, bo jak być naraz osobą lekkich obyczajów (z "r" w środku) oraz leżeć seksualnym odłogiem? - ale co tam.
A uważajcie sobie na mój temat, co chcecie. Wyobrażajcie mnie sobie jak chcecie. To wy macie problem, a nie ja.

sobota, 13 marca 2010

GŁOSUJ NA BEZKARNE UCHYLANIE SIĘ OD ALIMENTÓW

Wiele zdrad mężów nie zostało wykrytych, gdyż panuje opinia, iż to nieładnie szpiegować męża. A ja się z tym nie zgadzam, ja to mam w nosie. Tak samo jak inną społeczną normę - taką, że to nieładnie i bez sensu płacić alimenty. Nie mamy takiej normy? - niemożliwe! Mamy! Musimy mieć, jeżeli ponad milion polskich dzieci jest nie alimentowanych przez ojców - a przymusowa ściągalność alimentów od nich wynosi ok. 1 procenta. Fakty nie kłamią: to, co napisano w kodeksach - to saskie pierdoły. Wyroki sądowe - saskie pierdoły. Nie jest wstydem, grzechem ani przestępstwem walenie po rogach własnych dzieci. Tak samo bezkarnie można oszukiwać żonę - i wciskać jej kit, że ... to ona niehonorowo postępuje, gdy kontroluje męża.


Kobiety chcą żyć w zgodzie z całym światem.
Aby osiągnąć harmonię dogadzają wszystkim, zapominając o sobie. Ustępują bez sporów i walki, ustępują miejsca w kolejce..., aż lądują na końcu ogonka do dziobania szczęścia.

Koło czterdziestki czy pięćdziesiątki do nich dochodzi, że:
1. są nieszczęśliwe;
2. powszechna harmonia byłaby możliwa wyłącznie wtedy, gdyby wszyscy postępowali tak nieagresywnie i altruistycznie, jak one;
3. zawsze trzeba komuś nadepnąć na odcisk - a w pierwszym rzędzie chamowi, który się rozpycha prawem kaduka.

Ale dalej nie wiedzą, jak odmienić swój świat. Jak zmienić własne postępowanie. A nawet, gdy wiedzą - to już je przygniatają konsekwencje poprzedniej filozofii. Np. otoczenie ma rozbuchane oczekiwania - i jest przyzwyczajone, że dziobie ziarenka, nie martwiąc się czy dla kobiet wystarczy. Muszą więc naraz resocjalizować nie tylko siebie - ale i ich rozwydrzoną rodzinę, którą same zdemoralizowały. A i Herkules dupa, kiedy ludzi kupa, prawda?
Nieraz jest to zadanie już ponad siły.

Kobiety od dziecka mają mniej okazji do nauczenia się pewności siebie oraz upominania się o swoje interesy. Nikt ich też nie uczy logicznego myślenia - dla nich trudniejszego niż dla mężczyzn, ze względu na mniej zróżnicowaną budowę mózgu. (Która sprawia, że u kobiet wnioski racjonalne oraz emocjonalne funkcjonują na równych prawach, są nierozdzielone, nie ponazywane po imieniu).
Dlatego kobiety są niesłychanie wrażliwe na oceny z zewnątrz. M. in. paraliżują je cudze poglądy - o tym, co ładne, a co nie. Co wolno, a co nie. Co modne, a co nie.

Często więc nie robią tego, co dyktuje intuicja i zdrowy rozsądek..., żeby nie wykroczyć przeciw opinii świata albo normie. Nie dostrzegają, że "norma" to często społeczne (lub mężowskie) prawo powielaczowe, obliczone na skrępowanie, na podporządkowanie kobiet. Nie widzą, że ich uległość, ich własne ciche przyzwolenie - sankcjonują prawa dżungli w rodzinie.


***
Jeżeli chcesz być szczęśliwa - musisz się nauczyć samodzielnie myśleć. Jeżeli chcesz być szczęśliwa w małżeństwie, to musisz myśleć samodzielnie i... wiele ruchów do przodu.
Życie społeczne jest oparte na moralności Kalego - na oszustwie, bezkarnym gdy chodzi o kantowanie kobiet. (W każdym razie bardziej bezkarne jest oszukiwanie kobiet niż mężczyzn).

***
Tak, faceci potrafią o siebie zadbać. Nie tylko rozkrzewiając pomocne fałszywe ideologie.
I tak, po trzech latach od chwili, gdy nie zostały ściągnięte z dłużnika - alimenty się przedawniają. Ustawodawca uważa więc, że jeżeli dziecko jakoś urosło bez pieniędzy od ojca i nie zdechło z głodu, to nie ma o czym gadać.

To bardzo ciekawa konstrukcja prawna - mentalna - bo na moje oko, żeby było sprawiedliwie, żeby była mowa o równości płci oraz ról i obowiązków w rodzinie - to ustawodawca kasując długi mężczyzn, powinien też zarządzić, że:

1. automatycznie przedawniają się kredyty matki nie alimentowanego dziecka, wzięte żeby mu zapewnić byt na właściwym poziomie;

2. automatycznie się przedawniają skutki gorszego wykształcenia, które odebrało dziecko, zasilane z jednej kasy np. automatycznie wchłania ono znajomość angielskiego na wyższym kursie (tym, na który matki nie było stać) - lub automatycznie mu się prostuje kręgosłup, nie zrehabilitowany na basenie, bo matka nie miała pieniędzy, żeby dziecku kupić karnet;

3. automatyczne przedawniają się wszystkie skutki obniżonego standardu życia matki - w szczególności wzrastają jej kompetencje zawodowe (bo jak posłała dziecko na angielski, to sama nie miała na studia dla siebie), w szafach przybywa jej drogich ciuchów, które pozwalają jej zdobyć lepszą pracę, skóra jej się wygładza - do takiej samej gładkości, którą zapewniłyby jej trzy lata stosowania droższego kremu.

***

Twojemu mężowi wolno więcej. Świat mu na to pozwala - ale przede wszystkim pozwalasz mu na to ty, bo słuchasz cudzych opinii zamiast mieć własny rozum.

Zauważ, że:

1. jeżeli to nieładnie szpiegować męża, który zdradza - to oznacza, że ładnie jest zdradzać żonę;

2. jeżeli nieładnie jest kontrolować męża - to oznacza, że mąż jest istotą boską, ponieważ tylko Bóg nie upada i nie ma chwil słabości;

3. jeżeli "Porady na zdrady" to "obrzydliwy samouczek hackerki dla klimakteryczek i wrednych k...ew" (jak mi napisał jeden z internautów, który już zdążył je przestudiować), to ładnie i pięknie jest mieć swoje tajemnice bezpieczne na dysku oraz ładnie i pięknie jest nie mieć klimakterium - a także impotencji, łysiny oraz dobrego wychowania.

Ciąg dalszy listy dopisz sama.

Albo odpuść to ćwiczenie - i dalej głosuj na amnestię dla uchylających się od alimentów. Dalej wierz w to, że skóra ci się kiedyś wygładzi sama - a mąż, nawet jak cię zdradzi, to nie odejdzie, nie zostawi. Bo... przecież wtedy musiałby płacić alimenty!

CZY ISTNIEJE ALIBI DOSKONAŁE? (MĘSKA SAMOPOMOC cd).

W dyskusjach na męskich forach wypływa pojęcie "perfekcyjna zdrada". Lub "zdrada doskonała". To odpowiednik zbrodni doskonałej: czyli zdrada nie do udowodnienia - taka, za którą nikt o świcie nie utnie łba toporem w chlewiku! Ale zdrada doskonała to tylko mokry sen cudzołożników. Nawet lalka z seks-shopu złoży obciążające zeznania, gdy się ją przyciśnie. Nawet robaczywe myśli faceta można wyświetlić.


Zdrada doskonała - to mit. Nie ma zdrad niewykrywalnych - są wyłącznie zdrady nie wykrywane/ nie wykryte przez żony.

Są w Polsce firmy, które dostarczają, jak twierdzą, perfekcyjnego alibi. Paleta usług jest szeroka. Na zakup niektórych typów alibi stać nawet bezrobotnych.
Jak to wygląda? Te firmy organizują na zamówienie klienta... pozory różnych wydarzeń. Te zaś pozory mają za zadanie wprawić w żonę klienta w przeświadczenie, iż mąż był/jest/ będzie w pracy, na delegacji itd.
W każdym razie: gdzie indziej niż w łóżku z kochanką.

Usługi tych firm nie są powszechne, to margines który nigdy nie będzie szeroki. Ale wart odnotowania. Dlatego, że m. in. biegle wykorzystują one te możliwości techniczne, które mają wszyscy. Bo każdy mąż (teoretycznie) może wyprodukować sam dla siebie - dla przykładu: wezwanie do sądu lub urzędu w innym mieście, zaproszenie na branżową imprezę, zawiadomienie o szkoleniu czy korzystnej wyprzedaży...

W naszej książce dokładnie omawiamy sposoby wykrywania fałszywego alibi:
1. udzielonego przez kumpli męża czy jego rodzinę.
2. zorganizowanego przez zawodowców.
A tutaj zauważę: trzeba mieć zdolności do bilokacji w biały dzień, żeby być w dwóch miejscach naraz. Jeżeli więc twój mąż nie jest ekstrasensem światowej klasy, to posługuje się magicznymi sztuczkami. Jego alibi to iluzja, która się zdematerializuje, zanim poskrobiesz ją paznokciem. Jego alibi to kostka lodu, która ma solidny wygląd - tuż po wyjęciu z zamrażalnika.

Jeżeli się dajesz nabierać na jego "perfekcyjne alibi" - to pozwalasz na zastosowanie w swoim małżeństwie, w swoim życiu "perfekcyjnego antyperspirantu". I owszem, nie śmierdzisz spod pachy - ale za to łapiesz raka piersi.

Fakt, że dajesz się oszukiwać mężowi, że tolerujesz jego kłamstwa (w wielu wypadkach nieudolne) - zamula w twoim związku te kanaliki, którymi płynie miłość i odpowiedzialność.
A jego poczucie bezkarności oraz pogarda dla ciebie rosną i rosną... - oraz dają przerzuty.

KASA CZY GODNOŚĆ? - TO DURNE PYTANIE

List od Elżbiety, lat 35, staż małżeński 13 lat, dwoje dzieci. Opisała serię obrzydliwych zdrad bogatego, dominującego męża, który ją poniża i bije. W środku napisała, że marzy o rozwodzie, "ale na to mnie nie stać". Na koniec zadała pytanie: "Wybrać pieniądze czy godność?"


Elżbieta opisała oba warianty (pieniądze albo godność), tak jak je sobie sama wyobraża:
a/ żyć u boku gada, który jej nie szanuje, lecz zapewnia rodzinie wysoki standard materialny;
b/ odejść z dziećmi i żyć za alimenty, niższe od kwoty, którą obecnie mąż wydaje na hotele. Bez gwarancji, że to życie będzie szczęśliwe i np. że uda jej się realnie wyrwać spod władzy męża.

***

Elżbieta chyba za mocno oberwała w głowę. Pomyliła pojęcia, a potem źle zdefiniowała alternatywy. Ot, pomieszały jej się klepki.

Oprych, który wyskakuje z za rogu, krzyczy: "Forsa albo życie!" - ale nie wspomina o godności. I słusznie, bo godność w ogóle nie wchodzi w ten deal. I tak samo jest z życiem Elżbiety, która (w najgorszym przypadku) musi (?) wybierać: pieniądze lub ich brak.

Godność jest przyrodzona: każdy człowiek ją ma. I zawsze. Bez względu na to, ile ma na koncie oraz co zrobił... Swej godności nikt nie może przehandlować, zastawić, zgubić.
Problem, że nie każda ludzka istota ma poczucie tej swojej własnej godności. Czyli takie coś.., z tej samej paczki, co poczucie własnej atrakcyjności lub niezależności.

Poczucia (odczuwania) własnej godności można sobie nie wykształcić - można też nie nauczyć się wymagać oraz egzekwować od innych szacunku dla siebie. To podstawowy problem osób o niskiej samoocenie. Można też zatracić poczucie swojej godności, i owszem - tkwiąc w chorym związku, będąc ofiarą przemocy lub depresji.

Wybór Elżbiety definiuję inaczej:
a/ podda się;
b/ będzie do zwycięstwa walczyć o siebie;
Ale... co można uznać za "zwycięstwo"? - i dlaczego w wizji Elżbiety robi za sukces... życie w nędzy?!

Mnie by się nie chciało - i tak samo jej się nie chce - uciekać ze złotej klatki pod przewiewny most. Albo żyć na nieogrzewanym strychu z dwójką dzieci, z niskich alimentów, bez szans na własną pracę, w małym miasteczku - i chorobą matki w tle.
Taka perspektywa zniechęca do działania. Na jej tle złota klatka zyskuje ... Chociaż ma ten minus, bo Elżbieta jest do niej przykuta za obrożę.
W obliczu trudności, jakie Elżbieta przewiduje w wypadku rozwodu - decyzja o pozostaniu z mężem jest dość... racjonalna.

Ale kto jej kazał przewidywać te trudności? Dlaczego Elżbieta aż tak szczegółowo zaprogramowała sobie fatalną przyszłość?! - i dlaczego nie ma jakiejkolwiek pozytywnej wizji?

***
Elżbieta jest ofiarą prania mózgu. Fakty, które podała - ich interpretacja - oraz wnioski - są zupełnie od siebie oderwane; dane są niespójne i sprzeczne.
Z jej opisu wynika, że mąż ma 100% bezkarności - ale ile tu prawdy? Ile jego siły wypływa z faktu, że żona jest w 100% zdominowana?! Tak podporządkowana, że nigdy nikogo nie wezwała na pomoc?! - i nawet jej własna rodzina nie została wprost i jednoznacznie powiadomiona, iż mąż ją krzywdzi?

A co byłoby wtedy, gdyby żona udokumentowała po cichu to, co wyprawia się w jej domu - i potraktowała męża z buta? Czy naprawdę okazałby się silny?!

Elżbieta napisała, że gdy mąż miał problemy w biznesie, to doprowadził do orzeczenia ich rozdzielności majątkowej, po czym na jej imię zapisał dom, samochód tzn. uciekł z majątkiem. Chociaż ona "tego nie chciała". Elżbieta nic nie napisała o tym, aby kazał jej podpisać np. weksle, aby była obciążona kredytami... - z czego wniosek, że w sensie praktycznym może być ona - już tu i teraz - właścicielką sporej części fortuny męża. A mimo to jest przekonana, że wyląduje pod mostem lub w jakiejś psiej budzie i to bez alimentów.

Mąż Elżbiety jest przekonany, że całkiem kontroluje żonę. Ciekawe, co by to było, gdyby się przejechał. Tak sobie gdybam.

***

Elu,
zamiast martwić się o swą godność - myśl, jak
1. ochronić dzieci;
2. odejść z kasą.

Potrzebujesz wsparcia i profesjonalnej pomocy. Idź do przyjaciół, do prawnika. Niech Twój ślubny strzeli sobie serię samobojów.
Na koniec - przydałaby się terapia dla ofiar przemocy.
Życzę powodzenia.

***
Alternatywa jest taka, że masz talent literacki - i nabijasz mnie w butelkę. W tym układzie nie marnuj czasu na dalszą korespondencję ze mną, lecz skontaktuj się z moim Wydawcą.
Czarny Smok to porządna firma, polecam.

91 METOD NA UKRYCIE ZDRADY - metoda numer 1

Amerykanie policzyli, że przeciętny facet ukrywa zdradę na 91 sposobów. Powinni ten spis wręczać na naukach przedmałżeńskich - nie uważasz? Też tak sądziłam, zanim dorwałam się do tego amerykańskiego spisu. Ale to jakiś kit i propaganda: czysta naiwność! Polacy są znacznie bardziej przebiegli, przemyślniej kantują żony, sprytniej się konspirują. Wszak tradycje konspiracyjne są głęboko zakorzenione w narodzie... Ciekawe, czy jakiś badacz naszej martyrologicznej historii zastanawiał się nad jej przełożeniem na obyczaj seksualny? Czytałam tylko prace, poruszające podobne wątki w aspekcie kradzieży oraz nielegalnego obrotu alkoholem. A przecież obecnie jedynie mafia (czyli przestępczość zorganizowana) oraz zdrada małżeńska dają pole do popisu dla Hansów Klossów.

Z obserwacji detektywa Marcina Popowskiego (oraz moich - z innej perspektywy) wynika, że jest zaledwie kilka metod na ukrycie zdrady. Każda ma setki wariantów, i owszem - ale strategii jest niewiele. Wolną chwilą omówię je po kolei.

Dzisiaj metoda, opisana w opowiadaniu "Skradziony list" Edgara Allana Poe. Kto je czytał (lub oglądał, gdyż patent parokrotnie ekranizowano) ten wie, że zabawa polegała na tym, iżby przedmiot, który (biorąc rzecz na logikę) powinien być starannie ukryty - leżał niemal na widoku... Gdzie nikt się go nie spodziewa.
Tytułowy list - napisany na eleganckim papierze został więc wyszmelcowany, zgnieciony i zostawiony w śmieciach na biurku. I dlatego, chociaż w apartamencie pruto ściany oraz rozkręcano żyrandole - nikt go nie mógł znaleźć.

W przypadku zdrady ten zabieg można nazwać legendowaniem tzn. mąż legalizuje swoje wypady poza dom za pomocą opowieści dziwnej treści, która dostarcza mu alibi.

Łatwo coś takiego wyczaić przy jednorazowym numerze. Trudniej, gdy mąż ma romans - i z premedytacją, sumiennie, pracowicie buduje legendę.

Na co można "ucharakteryzować" romans? Najczęściej kamuflażu dostarcza mężczyźnie:
1. praca zawodowa i interesy;
2. nauka (uzupełnianie wykształcenia lub szkolenie zawodowe);
3. sport (od "koszykówki z chłopakami co czwartek", przez siłownię trzy razy w tygodniu, po codzienne spacery z kijkami i wszystkie wypady na narty, na nurkowanie, na obozy kondycyjne).

Ale są i takie możliwości:
1. pomoc - zwykle członkom rodziny (remont u siostry, przygotowywanie do matury dziecka z poprzedniego małżeństwa, pomoc starym lub chorym rodzicom - najlepiej zamieszkałym w innej miejscowości);
To chwyty sezonowe - za wyjątkiem zajęć o charakterze opiekuńczym. Ale przecież po zakończeniu remontu można się wziąć za maturę, po maturze jechać na żniwa do szwagra, jesienią restaurować wasz domek na oddalonej działce, a zimą pomagać koledze remontować zabytkowy motocykl w jego garażu.

W skrajnych przypadkach mąż wchodzi w skórę osoby nieludzko uczynnej, życzliwej i nieasertywnej. Pół świata prosi o go reperację kranu, reszta ludzkości oczekuje od niego pomocy przy zakupie samochodu (kapitalny patent do znikania w soboty i niedziele - połączony z wyjazdami do innych miast). A on nie umie odmówić.

2. życiowa pasja - to trudniejsza sprawa, bo żony podejrzliwie obwąchują niektóre hobby i wypady (zwłaszcza z niektórymi kolegami). Ale pasja się niezmiernie sprawdza. Ostatnio są nośne wszystkie ciągoty artystyczne: przede wszystkim faceci zaczynają fotografować. Modne są też rajdy towarzyskie.

3. tak samo sprawdza się - ambicja.
Ambicja może sprowadzać się do pracy społecznej (na rzecz szkoły dziecka, wspólnoty mieszkańców, festiwalu na osiedlu czy dowolnej idei). Ale pan może też artykułować potrzebę awansu w jakiejś organizacji lub zdradzać ambicje polityczne - wtedy praca na rzecz społeczności jest nieodzowna i dostarcza naprawdę genialnej przykrywki.

Kluczem do tych legend jest (rzekomo) społeczna aktywność męża, jego zainteresowanie innymi ludźmi oraz ich sprawami. Gdyby taki symptom wystąpił u twojego męża - sprawdź, kto obudził w nim nowe pasje. Zwłaszcza, jeżeli dotąd Twój mąż był indywidualistą i egoistą, nikłe jest takie prawdopodobieństwo iż sam z siebie zaczął cierpieć za miliony.

Podczas analizy aktywności Twojego męża bierz pod uwagę tylko jedno kryterium - skuteczności działania, efektywności. Zestaw nakłady jego pracy z realnym efektem. (Uwaga, w przypadku pracy zespołowej, sprawdź rzeczywisty wkład męża w dzieło zbiorowe: łatwo sobie przypisać cudze zasługi).

JAK ZROBIĆ ZRZUT EKRANOWY? - SUPLEMENT do str 225

Na stronie 225 "Porad na zdrady" radziliśmy, aby podczas rewizji na dysku męża m. in. zrobić zrzuty ekranowe dotyczące tego i owego. To na wypadek, gdyby dostęp do tego dysku był utrudniony i była możliwa tylko błyskawiczna akcja... Zrzut ekranowy to prymitywny, lecz skuteczny sposób na zdobycie maksimum materiału w krótkim czasie. I co? - i to, że recenzentka "Porad na zdrady" z renomowanego czasopisma kobiecego przysłała pilne zapytanie, jak zrobić taki zrzut? Okazja przysłużyć się recenzentowi:-) Ale mam nadzieje, że objaśnienie przyda się i Tobie.


Sprawa jest prosta jak zęby Edyty Zając (po mężu: Pazura) - po wizycie u ortodonty. W chwili, gdy na ekranie dostrzegasz interesującą treść -
1. naciskasz na klawiaturze przycisk, na którym jest napisane "PrtSc/SysRq" (czyli przycisk "printscrolla" - zazwyczaj znajduje sie gdzieś nad przyciskiem "Backspace");
2. myszą najeżdżasz na "start" (zwykle lewy dolny róg ekranu) - i wyszukujesz program o nazwie "Paint".
Często trzeba w tym celu przebyć taką ścieżkę: start/wszystkie programy/akcesoria/paint.
Paint jest już chyba na każdym komputerze, zdaje się że Windowsy od dłuższego czasu mają go w swoim podstawowym pakiecie.
3. Kiedy otworzy się Paint - wchodzisz myszą na jego górna listwę - do "Edycji" - i naciskasz "Wklej".

W tym momencie dostrzegasz, jak w pliku Painta otwiera się ten sam widok, który był pod spodem - obojętne czy widoczek strony w sieci, czy obrazek listu w poczcie, czy obrazek ułożenia pasjansa w połowie.

4. na koniec trzeba ten plik opatrzyć nazwą i zachować - jak każdy inny - na dysku. Sugeruję nadawanie nieinteresujących nazw - i zachowywanie plików w takim miejscu na dysku, gdzie mąż nie będzie ich szukał.
Być może należy w tym celu wcześniej założyć katalog o jakiej nudnej nazwie w jakimś nietypowym miejscu...


Aha, w razie jakichś kłopotów (np. gdy masz starą klawiaturę - albo nie wiesz jak znaleźć Painta) spróbuj wrzucić hasło "zrzut ekranowy" do Googli. No i uzupełnić wykształcenie ogólne.
Wszystko jasne? - jeżeli nie, napisz do mnie.

KOBIETO: KTO PIT-a, NIE BŁĄDZI W SPRAWIE DOCHODÓW MĘŻA KOBIETO: KTO PIT-a, MNIEJ BŁĄDZI W SPRAWIE DOCHODÓW MĘŻA

Kto u Was wypełnia PIT: Ty czy on? A jeżeli mąż - to przeglądasz PIT, czy jedynie podpisujesz w ciemno?... W tej rubryczce, którą mąż wskaże palcem? Skorzystaj z okazji - i zanim podpiszesz, dokładnie przeanalizuj te wcześniejsze rubryczki, w których mąż wykazuje swój dochód.


Wczoraj znajoma (znajoma znajomej) w ten sposób odkryła, że mąż ukrywa przed nią część swoich dochodów. Bagatela: nie wiedziała o 25 tysiącach netto.
Na co on potajemnie przepuścił ponad 2 tysiące miesiąc w miesiąc? Dlaczego zaniżał swe dochody przed żoną?... - zapewne dowiemy się wkrótce, ponieważ pani dzisiaj wydała 150 zł na dyktafon, jutro zapisuje się do osiedlowego klubu kobiecego, a w poniedziałek zaczyna korepetycje z domowego hackerstwa.

***

Przed miesiącem, po lekturze maszynopisu "Porad na zdrady" - nazywała mnie "paranoiczką", która ma "psychopatyczne pomysły". Teraz dzwoni, żeby jej podesłać egzemplarz autorski, bo książki nie ma jeszcze w księgarniach w jej mieście.
Przykro, że stanęło na moim. Ale cieszę się, że zachowała się jak należy: ani powieka jej drgnęła, gdy się zorientowała co jest grane.

Trzymajcie za nią kciuki. Żeby wytrzymała psychicznie.

ROZGNIEŚĆ KOCHANKĘ MĘŻA JAK PLUSKWĘ

Otrzymałam list od około trzydziestoletniej kobiety, singielki, która się pochwaliła, że rozbiła już trzy małżeństwa. A teraz "pracuje" nad czwartym. Ma wąską specjalizację: w każdym ze związków był niemowlak lub... dziecko w opakowaniu fabrycznym. Pani zapowiada "nie myślę jeszcze o stałym związku". Przed nią zatem cały świat - i wiele młodych, naiwnych, niedoświadczonych mężatek, które pragną ufać swoim mężom bardziej niż ustawa przewiduje. Dlatego warto poznać obserwacje tej pani na temat zdradzanych żon swoich kochanków. Bo z jej wynurzeń wynika, że niewiele trzeba, żeby uratować swoje małżeństwo: szczypta zdrowego rozsądku.


Koleżanka-kłusowniczka opisała mi różne (cytuję: "przygłupiaste") zachowania żon swoich kochanków. Po poprawkach ortograficznych, stylistycznych i redakcyjnych ten list wygląda mniej więcej tak

"Kobieto,
tobie się wydaje że coś wiesz, a żebyś wiedziała jakie te wszystkie żony są naiwne. Śmiech na sali buahahaha. Taki skrót po klockach: facet dostaje ode mnie smsa, dawno po północy, żona leży obok i pierwsza łapie za telefon, czyta sms-a, a potem daje sobie wcisnąć, że to jakaś pomyłka! A przecież facet ma mnie zapisaną w "kontaktach" i nie ma prawa się wykręcić, że mnie nie zna! Jak można być taką głupią!
Jaka to pomyłka! Do każdego faceta piszę esms-y, zwykle bardzo dużo i nieustannie i wymagam, żeby mi odpowiadali - potem oni mi opowiadają, jak na nich skóra cierpła, bo żona była o krok od odkrycia i... Nic. Żadna jakoś mnie nie odkrywała, chociaż miała na tacy, bo ja zawsze idę na ryzyko. O co tym wszystkim idiotkom chodzi, że potem się skarżą? Mnie się w głowie nie mieści, że można tak wszystko facetowi odpuszczać, oni tego nienawidzą i tych zon też. Czy one są całkiem normalne?"

Z listu wynika, że żadnej z czterech żon, które pani normalna w 100% ma na sumieniu - nie wpadło do głowy najprostsze rozwiązanie:
1. zadzwonić - nawet od razu, przy mężu - do osoby, która nadała tego esemesa.
Najlepiej: zadzwonić z telefonu męża.

2. sprawdzić - np. przez internet - do kogo należy ten telefon. Numer jest powieszony w kilku miejscach, także stronach towarzyskich i identyfikacja panienki nastąpiłaby w czasie 0,06 sekundy.

"Żadnej nie przyszło do łba sprawdzić faceta. Czy ich zupełnie nie obchodziło, co skarbulek robi poza domem wieczorem, dlaczego nie wraca do jedenastej? Mnie się to w głowie nie mieści. I tak samo wyjazdy na szkolenia. Jakie szkolenia, w dodatku w weekend, jak jest ładna pogoda - do atrakcyjnej miejscowości. My się opalamy albo walimy 24 h na dobę, a ona z dzieciakiem jedzie do mamusi, bo jej w domu smutno. A on nawet nie zadzwoni... Ani ona też, czego nie pojmuję, jakby mu nie chciała przeszkadzać w opalaniu. A może jest ślepa i głucha? Ja bym pojechała do niego, bo go przecież nie szkolą od rana do nocy.

A pieniądze i prezenty - dostawałam prezenty nawet za dwa tysiące od faceta, który zarabiał raptem 4 tysiące. Kobieto, czy to możliwe, żeby on ukrył to przed żona, jeżeli przez miesiąc wywalał na mnie więcej niż jego CAŁA pensja? I tak przez pół roku? To ona nie wie, ile on zarabia, nie wie, ile on ma, czy on może tyle dorobić na boku i ona się nie domyśla ile on może kasy trzaskać? Albo z czego ona żyje? O co tu chodzi? O udawanie? Ja się nie dziwię, ze to małżeństwo się rozpadło, to w ogóle nie było małżeństwo".


Najciekawsze na koniec.
Pani twierdzi, że oglądała zdjęcia żon, dzieci, że poznawała przyjaciół i zwiedzała mieszkania swoich kochanków - że ich życie stało przed nią otworem.
I, że jej zdaniem, ona oraz jej życie są zdecydowanie brzydsze i mniej atrakcyjne niż to małżeńskie życie, które tamci porzucali dla niej - to znaczy dla mirażu, który ona roztacza.
"Jakby żona chciała, to by mnie rozgniotła jednym palcem jak tę pluskwę, a przecież ja żyję a ona jest zdechła".

***
Moja droga, koniec udawania: albo ona albo ty.

Radzę się zdecydować szybko - i rozgnieść kochankę męża jak tę pluskwę - zanim ona zrobi krzywdę Twojemu dziecku i Tobie. Niekiedy wprawdzie trzeba też przy okazji rozgnieść i męża, ale cóż.
Jak walec rusza, to już wszystko równa. Sam się prosił (mąż a nie walec!). Instrukcję obsługi walca znajdziesz w naszej książce "Porady na zdrady".

WSYPA - CO ROBIĆ? (MĘSKA SAMOPOMOC KOLEŻEŃSKA cd)

Doświadczeni cudzołożnicy maja tylko jedną radę dla początkujących na wypadek tzw. wsypy. Ta rada brzmi: idź w zaparte! Idź w zaparte na całego: to wcale nie jest sms do mnie - bo to nawet nie moja komórka. To nie jest moje GG, nie wiem skąd się wzięło. To nie moja ręka, to nie jest moja noga, nie moje perfumy, nie mój samochód, TO NIE JA.

Zdaniem znawców - żadna kobieta nie zniesie przyznania się do zdrady. Dlatego "nigdy przenigdy nie przyznawaj się do skoku w bok". Każda chce od siebie odsunąć taką prawdę, że została zdradzona. Każda chce być oszukiwana - i gotowa zdrajcy w tym pomóc.

Dlatego, jeżeli facet się przyłoży, wmówi jej każde dziecko w brzuch. I... powinien się przyłożyć. Znawcy twierdzą, że w przypadku wsypy należy szybko:
1. opanować się;
2. opowiedzieć żonie historyjkę, która ma chociaż pozór prawdopodobieństwa;
3. nieugięcie trwać przy tej wersji: nic nie zmieniać, nie dopowiadać, nie uściślać
... a wszystko będzie dobrze. Rozejdzie się po kościach, ponieważ żona CHCE mężowi wierzyć. Pójdzie więc na skróty przez rozum, po trasie którą on jej wyznaczył swoja opowieścią.


***
Znawcy tematu faktycznie się na nim znają. Jednak jeżeli ty nie chcesz żyć w świecie nieprawdziwym - w samozakłamaniu, z którego on się wyśmiewa za Twoimi plecami, to przeczytaj ten rozdział z "Porad na zdrady", który dotyczy np. języka kłamców - a także metod analizy zeznań. Uwierz. Nie ma siły, żeby mąż zdołał ci wmówić cokolwiek - jeżeli się na to nie zgodzisz. Jeżeli nie podejmujesz współpracy z domowym oszustem. Kłamstwo ma krótkie nogi, gdy kobieta ufa samej sobie - wierzy samej sobie - i ma zdrowe poczucie własnej wartości.

JAK ZDRADZAĆ? - MĘSKA SAMOPOMOC KOLEŻEŃSKA

Wiele dróg wiedzie do rozszyfrowania podwójnego życia męża. Sporej pomocy udzielają np. sugestie, których doświadczeni w kiwaniu partnerek mężczyźni udzielają początkującym. Warto poznać katalog ich porad - ponieważ to obrazuje 1. męską naiwność; 2. typowy zakres przeciwdziałania, podejmowanego przez przeciętnego mężczyznę, w celu ukrycia skoku w bok. Zatem te porady - zestawione z książką "Porady na zdrady" pokażą Ci jak raz-dwa-trzy wziąć męża pod lupę. Oraz na widelec.


Na czele ogólnych porad doświadczonych cudzołożników stoją takie:

1. ważniejsze jest twoje bezpieczeństwo niż atrakcyjność kochanki: lepsza jest brzydka, stara i głupia, która przystanie na twoje warunki romansu - niż piękna, młoda i inteligentna, która może mieć własne pomysły;

2. nie romansuj w pracy - bo po rozstaniu możesz mieć zbędne perturbacje; trzymaj chucie na wodzy podczas służbowych wyjazdów, delegacji, konferencji i imprez.

3. unikaj pań w stanie wolnym - mężatki są bezpieczniejsze, bo "niezobowiązujące". Zdradzaj z kobietami, którym - tak samo jak tobie - nie zależy na ruinie ich wygodnego życia.

4. szybko finalizuj znajomości, zawarte przez internet - zanim przesiadywanie przed kompem oraz klikanie zainteresuje żonę;

5. podczas nawiązywania kontaktów w sieci - kłam, ile wlezie (nie fałszuj tylko tych danych, których nieprawdziwość jest oczywista - typu wzrost i wiek);

Jak widać, porady ogólne są praktyczne, cyniczne i dzielą się na dwie kategorie. Pierwsza dotyczy wyboru "bezpiecznej" kochanki (jak najdalej od najbliższego kręgu, w którym zresztą dochodzi do 75% zdrad - i najlepsza jest kochanka-wspólniczka, która będzie świadomie dochowywać tajemnicy).

A druga kategoria rad zaleca sposób postępowania z kochanką: czyli oparcie romansu na oszustwie i podstępie. Co poddaję pod rozwagę każdej "tej trzeciej", która żywi złudzenia, że "on ją kocha".


A oto lista porad logistycznych facetów, którzy maja wprawę w zdradzie:

1. załóż nowy, "specjalny", numer GG - i wyłącz automatyczną opcję "archiwizowanie rozmów";

2. przed każdym wyłączeniem komputera - wyczyść jego pamięć jakąś darmową aplikacją z sieci, żeby np. nie zdradziły twojej zdrady przeglądarki;

3. kup osobną kartę SIM - albo osobny aparat (ale nie kupuj osobnego aparatu jeżeli masz już dwa tzn. prywatny i służbowy);

4. natychmiast kasuj wszystkie SMS od kochanek; nie zostawiaj śladu po ich istnieniu;

5. odłącz sygnał dźwiękowy, informujący o nadejściu sms-a; sms-y przerzuć na wibracje;

6. kochance kup identyczne perfumy jak te, których używa żona - w ten sposób nie wyczuje obcego zapachu;

7. zawsze miej na podorędziu zapasową koszule - na wypadek, że kochanka wymaże cię szminka itd.

8. aby uzyskać alibi na wypady z kochanką - w sytuacji, gdy twoja praca dotąd nie wymagała wyjazdów - postaraj się o jakieś rozsądne hobby; najlepiej takie, którego nie podziela twoja żona;
(i takie, które pozwoli na wyjazdy np. wędkarstwo, paint-ball).

No cóż, niewiele trzeba, żeby przyłapać palanta, który stosuje się do tych porad. Wiadomo gdzie i czego szukać np. żeby żona i kochanka pachniała identycznie - żona musi w ogóle dostać perfumy od męża. Jakiś ślad po tym numerze może też zostać na koncie męża, bo za perfumy trzeba zapłacić... - dlatego warto sobie gdzieś odnotować datę otrzymania prezentu od męża.
Ciekawe, czy jego kochankę uszczęśliwi wiadomość, że pachnie tak samo jak żona?
I ciekawe, czy kochance kupi to samo mydło, które jest w domu?

Polecam też Twojej uwadze rozdział poświęcony np. ewidencji bielizny i ubrań męża. Szanse na to, że zmieni koszulę poza Twoja wiedzą są wtedy nikłe.

Obserwatorzy

Archiwum bloga