Małżeństwo nie jest stanem, lecz umiejętnością. To ważne, gdyż w słowie „stan” jest coś martwego, zastanego i w pewnym sensie niezmiennego. A ja współczuję, jeżeli te określenia pasują do twego małżeństwa (ani życia ani perspektyw). W słowie „umiejętność” tkwi natomiast optymistyczny potencjał. Ponadto umiejętność można zdobyć, jeśli jej się nie ma - i można ją rozwijać aż do mistrzostwa.
***
Na utrzymanie chłopa przy sobie jest jeden dobry patent.
Mężczyznę trzeba kusić. Na przemian zwiększać i zmniejszać dystans pomiędzy wami – bo facetów cechuje instynkt pogoni za zdobyczą.
To samo mają psy. Jeżeli więc chcesz nakłonić niesfornego psa, który podczas spaceru odbiegł ciut za daleko, do tego aby legł u twój stóp – to wołasz go i lekko… odbiegasz od niego. Zostawiasz go. Biegniesz w przeciwnym kierunku, w sposób kontrolowany (oglądasz się co chwilę) zwiększając odległość między wami.
Pies w ułamku sekundy zmienia kierunek i biegnie za tobą. (Jeżeli ty będziesz go gonić – to on będzie przed tobą, także instynktownie – uciekał, co grozi tym, że w końcu pies ci się urwie). A kiedy pies wreszcie cię dogoni (dla pewności mu na to pozwalasz), głaszczesz go i chwalisz, żeby wzmocnić w nim pożądaną reakcję.
Każda kobieta, która tak postępuje z facetem – uchodzi za uwodzicielkę. Może spróbuj poczytać o psychologii psów?!
Kiedy poznałaś męża, zadałaś sobie pytanie jak zwiększyć szanse na wasz trwały związek? – i to samo pytanie zada sobie każda kobieta, która teraz go weźmie na cel. Ciekawe, która z was zna lepszą odpowiedź?
Zastanów się, czy wciąż pytasz siebie samą, jak utrwalić znajomość z tym facetem, chociaż już został złapany… Ponieważ filozofia ostrożnego życia zakłada, że nigdy nie tracisz z pamięci tej kwestii. Nigdy – dopóki z nim chcesz być. Jest to podstawowa sprawa także wówczas, gdy – uprzedzę treści o kilka rozdziałów - jesteś taką zdradzaną żoną, która chce walczyć o swój związek.
***
Zakończę ćwiczeniem z wyobraźni.
Nieco przewrotnym, gdyż poproszę, abyś w różnych sytuacjach spojrzała na swojego mężczyznę okiem kobiety, która chciałaby zawrzeć z nim intymną znajomość, podtrzymać ją i rozwijać. Okiem uwodzicielki, kandydatki na jego kochankę… Lub wręcz już jego kochanki.
Siedząc w jej skórze zaprojektuj więc operację odbicia go żonie (czyli sobie samej). Zważ niezaspokojone potrzeby faceta, widoczne gołym okiem (i te o których wiesz, bo go znasz bliżej), oceń tę koszmarną babę, która mu siedzi na karku (czyli siebie samą), znajdź słabe punkty ich związku - i zastanów się, jak powinnaś się wykreować, żeby ci się udało tej baby pozbyć.
Zakładam, że ta zabawa rozszerzy ci horyzonty – i że się do niej przyzwyczaisz. Możesz ją przeprowadzić w wielu wariantach np. zastanów się, jak go błyskawicznie uwieść na parkingu (gdzie ona wpadnie na niego – akurat po brutalnej kłótni o pieniądze z tobą), na koktajlu (na który ty z nim nie poszłaś, bo okazałaś się za gruba, żeby wejść w jedyna suknię stosowną na te imprezę), jadąc z nim jedną windą (która on zjeżdża po podpisaniu kontraktu swojego życia) itd. Jeżeli masz zaufaną przyjaciółkę – poproś, aby ona pomogła ci przeprowadzić to ćwiczenie. A potem, zakasz rękawy – i weź się do roboty.
Na koniec - napisz do mnie. Jestem ciekawa Twoich spostrzeżeń.
JAK ZAINWESTOWAĆ ZYCIE WE WŁAŚCIWEGO FACETA?
JAK BEZPIECZNIE ŻYĆ W MAŁŻEŃSTWIE?
JAK DYSKRETNIE I SKUTECZNIE KONTROLOWAĆ MĘŻA?
JAK ROZGNIEŚĆ KOCHANKĘ MĘŻA NICZYM PLUSKWĘ?
... w swoim blogu zastanawiam się głównie nad tymi sprawami. Jestem przeciwniczką rozwodów z byle powodu, żyję w szczęśliwym związku, chwalić Pana - na nic nie narzekam. Wszystko się ułożyło, po latach burz, problemów i beznadziei znalazłam spokój. Czego i Tobie życzę, kropka.
JAK DYSKRETNIE I SKUTECZNIE KONTROLOWAĆ MĘŻA?
JAK ROZGNIEŚĆ KOCHANKĘ MĘŻA NICZYM PLUSKWĘ?
... w swoim blogu zastanawiam się głównie nad tymi sprawami. Jestem przeciwniczką rozwodów z byle powodu, żyję w szczęśliwym związku, chwalić Pana - na nic nie narzekam. Wszystko się ułożyło, po latach burz, problemów i beznadziei znalazłam spokój. Czego i Tobie życzę, kropka.
PORADY NA ZDRADY
Blog Iwony L. Koniecznej, poświęcony zdradzie - oraz książce "Porady na zdrady; kurs detektywistyki dla żon i narzeczonych", napisanej z detektywem Marcinem Popowskim. Copyright c 2010 Iwona L. Konieczna. Wszystkie prawa zastrzeżone
czwartek, 18 marca 2010
NIE JESTEM WIELBŁĄDEM - ANI BŁĄDEM
"Główną przyczyną rozwodów jest ślub" - powiedziała kiedyś Pamela Anderson, wykazując że mózg ma z produktów naturalnych. Analogicznie: główną przyczyną wykrycia zdrady jest zdrada. Dlatego uśmiałam się z dwóch listów od panów, które mimochodem składają na mnie odpowiedzialność za rozpad ich małżeństw i/lub ruinę majątkową z powodu wykrycia ich zdrady. Nawet gdyby, to trudno mnie winić za afery sprzed wydania książki "Porady na zdrady".
***
Listy w założeniu były nieprzyjemne. A w praktyce debilne: bo ich autorzy nie polemizowali z moim stanowiskiem. Tylko sugerowali, mniej lub bardziej dobitnie, że:
1. mam poglądy tak porąbane jak drzwi do gajówki;
2. za karę nie mam orgazmu.
Dziękuję panom za tanią psychoanalizę: jest tak udana jak niegdyś wasz małżeński seks.
Poza tym informuję, że orgazm jest nagrodą za kobiece poglądy wyłącznie w Korei Północnej (gdzie funkcjonariuszki partyjne mdleją w podejrzanych konwulsjach na sam widok Kim Son Ila). Szkoda, że się nie orientujecie, iż w naszej strefie kulturowej kobieca satysfakcja wymaga od mężczyzny sporo osobistego i umiejętnego zaangażowania.
Nie szkoda wam czasu, panowie?!
Nie macie nic lepszego do roboty, tylko zamulać obcej babie skrzynkę obelgami?! - jazda zarabiać na czesne dla dziecka, wstawić brudne gary do zmywarki albo ortografii się uczyć!
***
Skąd pomysł, że nie można (na podstawie adresu IP nadawcy) ustalić fizycznie - adresu firmowego komputera, którego użytkownik wylewa na mnie fekalia i grozi rękoczynami?
To bzdurny pomysł.
Nawet można podać do wiadomości publicznej pełne imię, nazwisko oraz zdjęcie tego trolla. A także numer jego wierzytelności (firma KSI) z tytułu nie zapłaconego rachunku za telefon komórkowy.
Zatem proszę dać odpór. I to już.
***
Listy w założeniu były nieprzyjemne. A w praktyce debilne: bo ich autorzy nie polemizowali z moim stanowiskiem. Tylko sugerowali, mniej lub bardziej dobitnie, że:
1. mam poglądy tak porąbane jak drzwi do gajówki;
2. za karę nie mam orgazmu.
Dziękuję panom za tanią psychoanalizę: jest tak udana jak niegdyś wasz małżeński seks.
Poza tym informuję, że orgazm jest nagrodą za kobiece poglądy wyłącznie w Korei Północnej (gdzie funkcjonariuszki partyjne mdleją w podejrzanych konwulsjach na sam widok Kim Son Ila). Szkoda, że się nie orientujecie, iż w naszej strefie kulturowej kobieca satysfakcja wymaga od mężczyzny sporo osobistego i umiejętnego zaangażowania.
Nie szkoda wam czasu, panowie?!
Nie macie nic lepszego do roboty, tylko zamulać obcej babie skrzynkę obelgami?! - jazda zarabiać na czesne dla dziecka, wstawić brudne gary do zmywarki albo ortografii się uczyć!
***
Skąd pomysł, że nie można (na podstawie adresu IP nadawcy) ustalić fizycznie - adresu firmowego komputera, którego użytkownik wylewa na mnie fekalia i grozi rękoczynami?
To bzdurny pomysł.
Nawet można podać do wiadomości publicznej pełne imię, nazwisko oraz zdjęcie tego trolla. A także numer jego wierzytelności (firma KSI) z tytułu nie zapłaconego rachunku za telefon komórkowy.
Zatem proszę dać odpór. I to już.
DOKĄD EMANCYPACJO?
A teraz, problem który mnie od dawna gryzie.
Nie widzę, iżby młodsze kobiety potrafiły lepiej ustawić się w małżeństwie (już na wstępie) niż te starsze. Aby umiały lepiej kierować swoim życiem.
Gdy ich małżeństwa się sypią - to lądują tak samo twardo jak te starsze:
- nie są samodzielne finansowo;
- nie wierzą w siebie i swoje siły;
- są obciążone długami;
- i opieką nad dzieckiem, które
-... nie jest zabezpieczone materialnie przez ojca;
i tak dalej i tym podobne.
Gdybym miała pójść na całość, to młodsze lądują gorzej niż te starsze. (Pomijając tę różnicę, że młodsze mają wyższe szanse urządzić sobie życie od nowa we dwoje).
Dają się zrobić wredniej, a ich szczęście trwa krócej: mężczyźni mniej się z nimi liczą - i krócej; słabiej poczuwają się do zobowiązań.
Lądują twardziej, w gorszym stanie i dłużej się zbierają do kupy - a wychodzą bardziej potrzaskane.
Bo wiedzą, że może i powinno być inaczej, wiedzą że może i powinno być zdrowiej i piękniej. Zaś poprzednie generacje kobiet miały węższe obyczajowe horyzonty, a zarazem więcej cierpliwości do znoszenia mozołu i niesprawiedliwości - i.... jakby mniej ubolewały nad przegraną.
Panie młodsze są lepiej wykształcone, bardziej świadome siebie i swoich praw, bardziej samodzielne, a do tego otrzaskane w świecie, wychowanie w innej epoce - takiej, która kobietom dała więcej szans czy możliwości i wyborów.
A to wszystko potłuc o kant.
Są tak samo nieudolne i durne jak były te starsze podczas:
- wyboru męża (czytaj: inwestowania swojego życia we właściwego faceta);
- układania spraw majątkowych w małżeństwie (czytaj: należytego zabezpieczania swoich praw do małżeńskiego majątku dorobkowego oraz unikania skutków ryzykownych decyzji mężczyzny);
- planowania rodziny (czytaj: rozkładania obowiązków i kalkulowania ryzyka);
i tak dalej i tym podobne.
Przepraszam, to po co nam to. Ten kurs na równouprawnienie, na wyzwolenie i dojrze(wa)nie. I reszta kursów na całą resztę badziewia. Po cholerę. To kosztuje mnóstwo pracy i udręki, a efekty - odwrotne od spodziewanych.
Po co wiedzieć, czego należy się domagać od mężczyzny - po czym się tego nie domagać? - nie egzekwować? - nie pilnować swego?!
Po co nam cały ten hałas?
Może lepiej tylko leżeć i pachnieć... w haremie?
Nie widzę, iżby młodsze kobiety potrafiły lepiej ustawić się w małżeństwie (już na wstępie) niż te starsze. Aby umiały lepiej kierować swoim życiem.
Gdy ich małżeństwa się sypią - to lądują tak samo twardo jak te starsze:
- nie są samodzielne finansowo;
- nie wierzą w siebie i swoje siły;
- są obciążone długami;
- i opieką nad dzieckiem, które
-... nie jest zabezpieczone materialnie przez ojca;
i tak dalej i tym podobne.
Gdybym miała pójść na całość, to młodsze lądują gorzej niż te starsze. (Pomijając tę różnicę, że młodsze mają wyższe szanse urządzić sobie życie od nowa we dwoje).
Dają się zrobić wredniej, a ich szczęście trwa krócej: mężczyźni mniej się z nimi liczą - i krócej; słabiej poczuwają się do zobowiązań.
Lądują twardziej, w gorszym stanie i dłużej się zbierają do kupy - a wychodzą bardziej potrzaskane.
Bo wiedzą, że może i powinno być inaczej, wiedzą że może i powinno być zdrowiej i piękniej. Zaś poprzednie generacje kobiet miały węższe obyczajowe horyzonty, a zarazem więcej cierpliwości do znoszenia mozołu i niesprawiedliwości - i.... jakby mniej ubolewały nad przegraną.
Panie młodsze są lepiej wykształcone, bardziej świadome siebie i swoich praw, bardziej samodzielne, a do tego otrzaskane w świecie, wychowanie w innej epoce - takiej, która kobietom dała więcej szans czy możliwości i wyborów.
A to wszystko potłuc o kant.
Są tak samo nieudolne i durne jak były te starsze podczas:
- wyboru męża (czytaj: inwestowania swojego życia we właściwego faceta);
- układania spraw majątkowych w małżeństwie (czytaj: należytego zabezpieczania swoich praw do małżeńskiego majątku dorobkowego oraz unikania skutków ryzykownych decyzji mężczyzny);
- planowania rodziny (czytaj: rozkładania obowiązków i kalkulowania ryzyka);
i tak dalej i tym podobne.
Przepraszam, to po co nam to. Ten kurs na równouprawnienie, na wyzwolenie i dojrze(wa)nie. I reszta kursów na całą resztę badziewia. Po cholerę. To kosztuje mnóstwo pracy i udręki, a efekty - odwrotne od spodziewanych.
Po co wiedzieć, czego należy się domagać od mężczyzny - po czym się tego nie domagać? - nie egzekwować? - nie pilnować swego?!
Po co nam cały ten hałas?
Może lepiej tylko leżeć i pachnieć... w haremie?
DOKĄD EMANCYPACJO?
A teraz, problem który mnie od dawna gryzie.
Nie widzę, iżby młodsze kobiety potrafiły lepiej ustawić się w małżeństwie (już na wstępie) niż te starsze. Aby umiały lepiej kierować swoim życiem.
Gdy ich małżeństwa się sypią - to lądują tak samo twardo jak te starsze:
- nie są samodzielne finansowo;
- nie wierzą w siebie i swoje siły;
- są obciążone długami;
- i opieką nad dzieckiem, które
-... nie jest zabezpieczone materialnie przez ojca;
i tak dalej i tym podobne.
Gdybym miała pójść na całość, to młodsze lądują gorzej niż te starsze. (Pomijając tę różnicę, że młodsze mają wyższe szanse urządzić sobie życie od nowa we dwoje).
Dają się zrobić wredniej, a ich szczęście trwa krócej: mężczyźni mniej się z nimi liczą - i krócej; słabiej poczuwają się do zobowiązań.
Lądują twardziej, w gorszym stanie i dłużej się zbierają do kupy - a wychodzą bardziej potrzaskane.
Bo wiedzą, że może i powinno być inaczej, wiedzą że może i powinno być zdrowiej i piękniej. Zaś poprzednie generacje kobiet miały węższe obyczajowe horyzonty, a zarazem więcej cierpliwości do znoszenia mozołu i niesprawiedliwości - i.... jakby mniej ubolewały nad przegraną.
Panie młodsze są lepiej wykształcone, bardziej świadome siebie i swoich praw, bardziej samodzielne, a do tego otrzaskane w świecie, wychowanie w innej epoce - takiej, która kobietom dała więcej szans czy możliwości i wyborów.
A to wszystko potłuc o kant.
Są tak samo nieudolne i durne jak były te starsze podczas:
- wyboru męża (czytaj: inwestowania swojego życia we właściwego faceta);
- układania spraw majątkowych w małżeństwie (czytaj: należytego zabezpieczania swoich praw do małżeńskiego majątku dorobkowego oraz unikania skutków ryzykownych decyzji mężczyzny);
- planowania rodziny (czytaj: rozkładania obowiązków i kalkulowania ryzyka);
i tak dalej i tym podobne.
Przepraszam, to po co nam to. Ten kurs na równouprawnienie, na wyzwolenie i dojrze(wa)nie. I reszta kursów na całą resztę badziewia. Po cholerę. To kosztuje mnóstwo pracy i udręki, a efekty - odwrotne od spodziewanych.
Po co wiedzieć, czego należy się domagać od mężczyzny - po czym się tego nie domagać? - nie egzekwować? - nie pilnować swego?!
Po co nam cały ten hałas?
Może lepiej tylko leżeć i pachnieć... w haremie?
Nie widzę, iżby młodsze kobiety potrafiły lepiej ustawić się w małżeństwie (już na wstępie) niż te starsze. Aby umiały lepiej kierować swoim życiem.
Gdy ich małżeństwa się sypią - to lądują tak samo twardo jak te starsze:
- nie są samodzielne finansowo;
- nie wierzą w siebie i swoje siły;
- są obciążone długami;
- i opieką nad dzieckiem, które
-... nie jest zabezpieczone materialnie przez ojca;
i tak dalej i tym podobne.
Gdybym miała pójść na całość, to młodsze lądują gorzej niż te starsze. (Pomijając tę różnicę, że młodsze mają wyższe szanse urządzić sobie życie od nowa we dwoje).
Dają się zrobić wredniej, a ich szczęście trwa krócej: mężczyźni mniej się z nimi liczą - i krócej; słabiej poczuwają się do zobowiązań.
Lądują twardziej, w gorszym stanie i dłużej się zbierają do kupy - a wychodzą bardziej potrzaskane.
Bo wiedzą, że może i powinno być inaczej, wiedzą że może i powinno być zdrowiej i piękniej. Zaś poprzednie generacje kobiet miały węższe obyczajowe horyzonty, a zarazem więcej cierpliwości do znoszenia mozołu i niesprawiedliwości - i.... jakby mniej ubolewały nad przegraną.
Panie młodsze są lepiej wykształcone, bardziej świadome siebie i swoich praw, bardziej samodzielne, a do tego otrzaskane w świecie, wychowanie w innej epoce - takiej, która kobietom dała więcej szans czy możliwości i wyborów.
A to wszystko potłuc o kant.
Są tak samo nieudolne i durne jak były te starsze podczas:
- wyboru męża (czytaj: inwestowania swojego życia we właściwego faceta);
- układania spraw majątkowych w małżeństwie (czytaj: należytego zabezpieczania swoich praw do małżeńskiego majątku dorobkowego oraz unikania skutków ryzykownych decyzji mężczyzny);
- planowania rodziny (czytaj: rozkładania obowiązków i kalkulowania ryzyka);
i tak dalej i tym podobne.
Przepraszam, to po co nam to. Ten kurs na równouprawnienie, na wyzwolenie i dojrze(wa)nie. I reszta kursów na całą resztę badziewia. Po cholerę. To kosztuje mnóstwo pracy i udręki, a efekty - odwrotne od spodziewanych.
Po co wiedzieć, czego należy się domagać od mężczyzny - po czym się tego nie domagać? - nie egzekwować? - nie pilnować swego?!
Po co nam cały ten hałas?
Może lepiej tylko leżeć i pachnieć... w haremie?
wtorek, 16 marca 2010
"PORADY NA ZDRADY" NA STRONIE GŁÓWNEJ ONETU
Przed chwilą dostałam od detektywa Marcina Popowskiego link na wywiad, którego udzielił dla Onetu. Na dniach znajdziesz go na głównej stronie tego portalu; wkrótce zostanie wyświetlony.
***
Nie mogę Ci podać tego adresu. Ale zacytuję fragment rozmowy, którą przeprowadził Marcin Wyrwał - ten fragment z wyjaśnieniem, dlaczego powstała książka "Porady na zdrady":
"Nawet jeśli kobieta wyczuwa, że coś jest nie tak, to musi jeszcze mieć środki na wynajęcie detektywa. A z tymi może być problem, bo godzina pracy detektywa kosztuje na rynku 100-200 zł, a dzień pracy 1000-1500 zł.
Faktycznie, nasze usługi nie należą do tanich. Nawet biorąc pod uwagę upusty, trzeba się liczyć z wydatkiem rzędu co najmniej 5000 zł na zlecenie. Niektórzy są w stanie zapłacić takie pieniądze, ponieważ w przypadku stwierdzenia przez sąd winy partnera, mogą otrzymać znacznie korzystniejszy dla siebie wyrok. Ale wielu osób po prostu nie stać na detektywa, stąd moja książka, w której daję czytelniczkom do ręki wiele użytecznych narzędzi.
Czytelniczkom? A co z czytelnikami?
Napisałem tę książkę przede wszystkim dla kobiet, ponieważ z mojego doświadczenia wynika, że zwykle to one są ofiarami i to nie tylko zdrady, ale i upodlającego je później zachowania partnera.
Nie lubi pan zdradzających mężczyzn?
Nigdy nie osądzam ludzi, którzy dopuszczają się zdrady. Wiem, że w życiu bywa różnie. Ale jeżeli z jakichś powodów mężczyzna zdradzi, to powinien przynajmniej zachować klasę, a nie zawsze się tak zdarza. Taki mężczyzna często zapomina, że kobieta, którą zdradził, poświęciła mu wiele lat swojego życia, niejednokrotnie rezygnując z własnych ambicji na rzecz pracy w domu i wychowania ich dzieci. Jeżeli mężczyzna w takim momencie próbuje odebrać jej środki do życia, przekonuje wszystkich dokoła, że wina leży po jej stronie i w jakikolwiek sposób próbuje ją skrzywdzić, to jest mi trudno to wszystko zaakceptować.
Widzę, że solidaryzuje się pan z kobietami.
W równym stopniu solidaryzuję się z mężczyznami, którym inni mężczyźni próbują zniszczyć dom i rodzinę."
***
Mam nadzieję, że te kilka zdań pobudziło twoja ciekawość: wywiad ukaże się już wkrótce. Zapraszam na Onet!
***
Nie mogę Ci podać tego adresu. Ale zacytuję fragment rozmowy, którą przeprowadził Marcin Wyrwał - ten fragment z wyjaśnieniem, dlaczego powstała książka "Porady na zdrady":
"Nawet jeśli kobieta wyczuwa, że coś jest nie tak, to musi jeszcze mieć środki na wynajęcie detektywa. A z tymi może być problem, bo godzina pracy detektywa kosztuje na rynku 100-200 zł, a dzień pracy 1000-1500 zł.
Faktycznie, nasze usługi nie należą do tanich. Nawet biorąc pod uwagę upusty, trzeba się liczyć z wydatkiem rzędu co najmniej 5000 zł na zlecenie. Niektórzy są w stanie zapłacić takie pieniądze, ponieważ w przypadku stwierdzenia przez sąd winy partnera, mogą otrzymać znacznie korzystniejszy dla siebie wyrok. Ale wielu osób po prostu nie stać na detektywa, stąd moja książka, w której daję czytelniczkom do ręki wiele użytecznych narzędzi.
Czytelniczkom? A co z czytelnikami?
Napisałem tę książkę przede wszystkim dla kobiet, ponieważ z mojego doświadczenia wynika, że zwykle to one są ofiarami i to nie tylko zdrady, ale i upodlającego je później zachowania partnera.
Nie lubi pan zdradzających mężczyzn?
Nigdy nie osądzam ludzi, którzy dopuszczają się zdrady. Wiem, że w życiu bywa różnie. Ale jeżeli z jakichś powodów mężczyzna zdradzi, to powinien przynajmniej zachować klasę, a nie zawsze się tak zdarza. Taki mężczyzna często zapomina, że kobieta, którą zdradził, poświęciła mu wiele lat swojego życia, niejednokrotnie rezygnując z własnych ambicji na rzecz pracy w domu i wychowania ich dzieci. Jeżeli mężczyzna w takim momencie próbuje odebrać jej środki do życia, przekonuje wszystkich dokoła, że wina leży po jej stronie i w jakikolwiek sposób próbuje ją skrzywdzić, to jest mi trudno to wszystko zaakceptować.
Widzę, że solidaryzuje się pan z kobietami.
W równym stopniu solidaryzuję się z mężczyznami, którym inni mężczyźni próbują zniszczyć dom i rodzinę."
***
Mam nadzieję, że te kilka zdań pobudziło twoja ciekawość: wywiad ukaże się już wkrótce. Zapraszam na Onet!
RADIO DLA CIEBIE - WYWIAD Z MOIM WSPÓLNIKIEM
Radio dla Ciebie zrobiło dzisiaj wywiad z Marcinem Popowskim.
Można go posłuchać tutaj:
http://rdc.pl/index.php?/pol/artykuly__1/warto_wiedziec/porady_na_zdrady
Mam wspólnika o miłym głosie, prawda? :-)
***
W tym wywiadzie Marcin Popowski zaskoczył mnie. Tak jestem przyzwyczajona do komórek, do sieci itd., że zdążyłam zapomnieć o tym, jak było trudno zdradzać w tych czasach, gdy na całym osiedlu były dwa automaty telefoniczny: jeden stale nieczynny, drugi stale oblężony. To drobiazg, lecz znamienny: albo mam sklerozę albo jestem wierna.
Marcin przypomniał o tym, że romans i zdrada wymagają logistycznego zaplecza, w odpowiedzi na pytanie, którego sens da się wyłożyć tak: "i skąd się to bierze?"
Z braku czasu już nie dopowiedział - że podczas kontroli wierności męża sprawdza się właśnie jego organizacyjny potencjał:
* kontroluje jego łączność ze światem;
* rozlicza go z pieniędzy, czasu oraz zajęć na mieście;
* prześwietla jego kontakty i otoczenie.
Jeżeli są luzy, to niedobrze, nawet gdy mąż jest (jeszcze) wierny. Babcie miały rację: mąż musi chodzić na krótkiej smyczy!
***
... w najbliższym czasie będę miała wiele takich wiadomości: codziennie ktoś dzwoni, rozmawia, zaprasza: książka budzi zainteresowanie dziennikarzy.
O dziwo, nikt nas nie łoi za rozdział o stosowaniu technik operacyjnych w domu. Ten rozdział, który "promuje niemoralne zachowania" - jak z kolei wyczytałam w swojej poczcie.
(AKUKU: Jak Kali zdradzać żonę, to dobrze - a jak żona Kalego przyłapać, to jest źle).
***
I wszyscy pytają o to samo: o nowe wyniki badań statystycznych, z których wynika że do zdrad przyznaje się 48% Polaków płci męskiej. (Nowe wyniki, jak nowe. Prof Lew Starowicz twierdził to już ze dwa lata temu).
***
Te powojenne (tuż po II wojnie światowej) badania Amerykanów, zrobione przez Kinseya - także mówiły o 50% procentach zdrajców.
Skąd się im to wzięło, do diabła?! - przecież wtedy nie było komórek!
***
Gen wierności ma zaledwie kilka procent facetów - ale czy oni go używają? - jeszcze raz zapraszam do wysłuchania wywiadu z detektywem Marcinem Popowskim
http://rdc.pl/index.php?/pol/artykuly__1/warto_wiedziec/porady_na_zdrady
Można go posłuchać tutaj:
http://rdc.pl/index.php?/pol/artykuly__1/warto_wiedziec/porady_na_zdrady
Mam wspólnika o miłym głosie, prawda? :-)
***
W tym wywiadzie Marcin Popowski zaskoczył mnie. Tak jestem przyzwyczajona do komórek, do sieci itd., że zdążyłam zapomnieć o tym, jak było trudno zdradzać w tych czasach, gdy na całym osiedlu były dwa automaty telefoniczny: jeden stale nieczynny, drugi stale oblężony. To drobiazg, lecz znamienny: albo mam sklerozę albo jestem wierna.
Marcin przypomniał o tym, że romans i zdrada wymagają logistycznego zaplecza, w odpowiedzi na pytanie, którego sens da się wyłożyć tak: "i skąd się to bierze?"
Z braku czasu już nie dopowiedział - że podczas kontroli wierności męża sprawdza się właśnie jego organizacyjny potencjał:
* kontroluje jego łączność ze światem;
* rozlicza go z pieniędzy, czasu oraz zajęć na mieście;
* prześwietla jego kontakty i otoczenie.
Jeżeli są luzy, to niedobrze, nawet gdy mąż jest (jeszcze) wierny. Babcie miały rację: mąż musi chodzić na krótkiej smyczy!
***
... w najbliższym czasie będę miała wiele takich wiadomości: codziennie ktoś dzwoni, rozmawia, zaprasza: książka budzi zainteresowanie dziennikarzy.
O dziwo, nikt nas nie łoi za rozdział o stosowaniu technik operacyjnych w domu. Ten rozdział, który "promuje niemoralne zachowania" - jak z kolei wyczytałam w swojej poczcie.
(AKUKU: Jak Kali zdradzać żonę, to dobrze - a jak żona Kalego przyłapać, to jest źle).
***
I wszyscy pytają o to samo: o nowe wyniki badań statystycznych, z których wynika że do zdrad przyznaje się 48% Polaków płci męskiej. (Nowe wyniki, jak nowe. Prof Lew Starowicz twierdził to już ze dwa lata temu).
***
Te powojenne (tuż po II wojnie światowej) badania Amerykanów, zrobione przez Kinseya - także mówiły o 50% procentach zdrajców.
Skąd się im to wzięło, do diabła?! - przecież wtedy nie było komórek!
***
Gen wierności ma zaledwie kilka procent facetów - ale czy oni go używają? - jeszcze raz zapraszam do wysłuchania wywiadu z detektywem Marcinem Popowskim
http://rdc.pl/index.php?/pol/artykuly__1/warto_wiedziec/porady_na_zdrady
FINITO CZYLI KSIĘŻYCOWY CYC
I ostatni odcinek na temat zagadki genealogicznej, jednej z ciekawszych w mojej praktyce. Robótki, której nie byłam zdolna sprostać. Głównie dlatego, że nie umiałam oddzielać faktów od ich interpretacji.
***
***
Pat. W układzie, opisanym w poprzednim odcinku, wzięłam się więc za rozwiązania nietypowe.
Za czyste wariactwo.
Kompletny brak logiki, rozumu i metody, jak to dzisiaj oceniam.
Otóż, odstawiłam na bok dotychczasową pracę i wzięłam na warsztat wspomnienia klienta.
Dotąd uważałam je za sen dziecka, za realistyczne wspomnienie
obejrzanego filmu, za... nie wiem za co. Ale po zmianie frontu, przyjęłam że on może mieć wspomnienia z innego świata - z miasta - tzn. był dalej niż jego rodzina.
Wyprułam z jego najwcześniejszej, dziecięcej, pamięci różne dane. A potem wzięłam m. in. za punkt wyjścia bezsensowny zlepek słów (Tere-peva, ku-i kasi kai-minu-nimi-on itd.), którym starszy pan „od zawsze” wyliczał np. tego, kto będzie „krył” podczas zabaw w chowanego.
To było nietypowe - czyli warte sprawdzenia.
***
Na nieszczęście, znowu zrobiłam błąd w rozumowaniu. „Tere-peva” skojarzyła mi się z „tefe-fere-kuku” oraz „ene-due-rabe”. No i postąpiłam jak człowiek niedoświadczony… Przyjęłam (zbyt wąskie, jak pokazały wypadki - a PRZEDE WSZYSTKIM grubo przedwczesne) założenie, iż to dziecięca wyliczanka:
* znana lokalnie, na małym obszarze typu powiat (w przedwojennych granicach Polski);
ewentualnie
* w innym języku, używanym na terenie przedwojennej Polski (jidysz, hebrajski, ukraiński, białoruski, niemiecki, litewski, tatarski).
Uznałam „tere-peva” za swoisty wskaźnik, w jakim środowisku starszy pan nauczył się pierwszych zabaw.
Statystycznie, w Polsce, tajemnica związana z pochodzeniem dziecka, urodzonego podczas II wojny, w małżeństwie, które ma naturalne potomstwo (tzn. nie przysposabia potomka, aby uniknąć skutków bezpłodności), ogranicza się właściwie do dwóch możliwości:
* przysposobienie przez rodzinę spokrewnioną lub nie spokrewnioną z powodu zagłady lub utraty rodziny biologicznej z motywów humanitarnych czy materialnych (wszelkie typy wojennego sieroctwa, zwykle z powodu Holokaustu, ale doliczmy też dzieci uratowane z transportów do obozów koncentracyjnych, odnalezione w gruzach zbombardowanych miast itd.);
* pochodzenie pozamałżeńskie, wskutek romansu – ale także z gwałtu (z czym również mógł być związany pobyt na garnuszku lub w sierocińcu tj. w otoczeniu pozarodzinnym).
Gwałt czy romans, także z np. przedstawicielem okupanta - nie musiał być doświadczeniem akurat tej kobiety, która potem zaczęła się podawać za matkę dziecka. Bohaterką mogła być inna bliska krewna (np. niezamężna siostra matki) - a intryga mogła mieć za motyw potrzebę uniknięcia hańby przez całą rodzinę.
W Niemczech trzeba by pewnie jeszcze doliczyć komplet przypadków związanych z hodowlą nadludzi (w tym dzieci ukradzione podludziom a wychowane na "nordyków").
Inne powody przygarnięcia dziecka w czas wojny – to dosłownie incydenty.
Wydawało się więc, że z grubsza wiadomo, o co może chodzić – bo relacje w rodzinie mojego klienta (obcość ojca, miłość matki, zimna obojętność rodzeństwa) były znamienne.
***
Zaczęłam szukać tej „wyliczanki” w źródłach etnograficznych. Bezskutecznie.
Niemniej w trakcie wypłynęła informacja o lokalnych odmianach wyliczanek, spowodowanych błędną wymową/złym zapamiętaniem absurdalnych słów… Co nagle przypomniało, że małe dzieci naprawdę bardzo zniekształcają wymowę.
(Moje dziecko długo męczyło: "Śpiewaj piosienkę !" Mało nie osiwiałam - toż go nie kołysałam żadną pieśnią o "księżycowym cycu"! O cho chodzi, na Boga!
... i wreszcie przyszło zrozumienie: "a gdy rano przyjdzie świt, księżycowi będzie wstyd/cyc, że on zasnął..., a nie ty!")
***
Dokonałam jeszcze innych odkryć
1. w pamięci klienta.
Nie chcę ich opisywać, bo znów zajęłoby sto stron, dość że że nadawały się do weryfikacji. I dodały skrzydeł: absurdalny językowy trop zrobił się bardzo, bardzo ważny.
Tym bardziej że...
2. odnalazłam 93-letnią kobietę, która twierdziła że znała tę rodzinę i pamięta jej brudną przeszłość: jako pierwsi w miasteczku wpisali się na volkslistę.
Z tego wynikało, że źle przeprowadziłam sporą część poszukiwań. Bo podczas okupacji - a nawet i przed - należało szukać po okolicy nazwiska klienta (i nazwiska panieńskiego jego matki) w zniemczonej wersji.
No a to ostatnie akurat było tam znane. I to jak! M. in. nosił je lokalny urzędnik okupanta, wsławiony okrucieństwem wobec Żydów. Którego po wojnie zapewne czekałby sąd, gdyby nie to że został zamordowany nieomal w przededniu wkroczenia wojsk radzieckich.
Zdaniem staruszki był to wuj matki mojego klienta - ale i jej rówieśnik. (Skutek częstego przesunięcia pokoleń w czasach, gdy kobiety rodziły od młodości do klimakterium. Zdarzało się, że najstarsze dzieci w rodzinie miewały własne potomstwo starsze od swojego najmłodszego rodzeństwa: wujkowie nieraz dziedziczyli nocniki po starszych siostrzeńcach).
Zdaniem babci, matka klienta pracowała kilkanaście kilometrów dalej, w miasteczku, w jakimś niemieckim urzędzie.
3. w "Księdze przyjaźni i podziwu dla USA" (autografy złożyli w niej w 1926 r. m. in. wszyscy uczniowie i nauczyciele z niemal wszystkich szkół w Polsce) znalazłam następny trop nt. rodziny matki klienta: potwierdzał proniemieckie sympatie czy korzenie.
Oraz wiele innych informacji od starowiny...- bo dokładnie sprawdziłam, w najróżniejszych źródłach, czy można zaufać jej wspomnieniom.
To była kluczowa sprawa...
***
Wszystko razem wzięte zaczęło wonieć wyjątkowo paskudnym rodzinnym sekretem, częściowo związanym z biologicznym pochodzeniem klienta. Na tym więc etapie sprawy przeprowadził ze mną kolejną rozmowę jego syn. Dał jasno do zrozumienia, że cieszy się z odszukania stryja-więźnia hitlerowskiego obozu koncentracyjnego, lecz nie interesuje go odkrywanie (a zwłaszcza dokumentowanie) na swój koszt wszystkich tajemnic rodziny - i powiem szczerze: świetnie go rozumiałam.
Ale ojciec żądał dalszych poszukiwań: nie przeraziło go bliskie pokrewieństwa z lokalnym zbrodniarzem wojennym. On chciał wiedzieć. Nie poczuwał się do odpowiedzialności za postępowanie wcześniejszych pokoleń.
Też go rozumiałam.
***
Zaczęłam eksperymentować z zapisem tej „wyliczanki”: usunęłam myślniki, inaczej podzieliłam sylaby na wyrazy, wypróbowałam kilka zapisów (np. „y” zamiast „j”) tzn. zaczęłam do tego podchodzić jak do hasła, które trzeba złamać. W efekcie, już po dokładnej konsultacji językowej, otrzymałam wynik o treści: „Tere päevast! Kuidas käsi käib? Minu nimi on Arvi Kuusepuu. Minu isa nimi on Rein”.
Co po estońsku oznacza: „Cześć, jak się masz? Nazywam się Arvi Kuusepuu. Mój tata ma na imię Rein”. (Personalia zostały zmienione).
Gdy pokazałam starszemu panu prawidłowy zapis tego zdania - i usłyszał prawidłową wymowę - to otwarła się klapka w jego mózgu. I to z hukiem!
M. in. klient przypomniał sobie kartkę z (jak niegdyś uznał) węgierskim urzędowym nadrukiem, którą znalazł w modlitewniku babci (matki matki) – i uznał za specyficzną zakładkę.
Otrzymał ten modlitewnik w wieku ok. 13. lat.
Został wezwany do kierownika zakładu dla chłopców, powiadomiony że właśnie zmarła jego babcia, która przebywała pod opieką zakonnic - i że dostał w spadku książeczkę do nabożeństwa. (Potem jej przez lata używała żona klienta).
Co ciekawe - dopiero teraz, patrząc na swoje drzewo genealogiczne oraz notę biograficzną babci, którą mieliśmy co najmniej od dwóch miesięcy - przypomniał ją sobie... Bezręka oraz beznoga, miała pokancerowaną twarz, mówiła niewyraźnie - ofiara wojny, zapewne września 1939 r.
Mieszkała u swojego syna tj. wujka klienta..., w sporej odległości od jego domu. Miał z nią mało kontaktów - bał się jej.
Matko święta, ile ja męczyłam tego człowieka o to, czy po jego rodzinie naprawdę nie został żaden strzęp papieru! Gdybym na wstępie dostała w swoje łapki ten modlitewnik!
Ale klient o nim nie pamiętał, nie pamiętał o dziwacznej "zakładce" i nie przywiązywał żadnej wagi do zdarzenia tzn. nie łączył go z atmosferą tajemnicy wokół siebie - nie umiał odczytać przekazu zza grobu, który zostawiła umierająca kobieta.
Po powrocie klienta do domu - zadzwonił jego syn. Podał, że to dokument po... litewsku.
Ostemplowany godłem Litewskiej Republiki Rad.
Zawiera nazwisko „Rein Kuusepuuu”.
***
To był mój ostatni kontakt ze sprawą.
Wkrótce znalazłam w sieci nekrolog starszego pana. Nie znam ciągu dalszego. Ani rozwiązania historii. Nie zajrzałam do żadnych akt np. w Tallinie, nawet ich nie szukałam - nie naprawiłam błędów w dochodzeniu chociaż już je sobie uświadomiłam.
Finito.
Nie wiem, co zaszło w latach 1940-44 na północnym wschodzie: w szczególności, jaki wiatr okupacji przywiał dokument eksportacji Reina Kuusepuuu do modlitewnika starej kobiety.
(I co się z stało z małym Arvim - ponieważ, odrzucając wszystkie romantyczne klimaty i wracając na grunt faktów, jak przystało na detektywa: nie mam danych, żeby twierdzić, iż mój klient nie był dzieckiem swoich metrykalnych rodziców.
W szczególności, że powinien się nazywać lub wręcz urodził się jako Arvi Kuusepuuu - lub że był np. pozamałżeńskim synem Reina oraz matki klienta, "zapisanym" w parafii na konto męża, z jego zgodą... Lub bez niej).
Wiem tyle, że najprawdopodobniej wyłapałam jakieś echo z przeszłości - ale echo nie wiadomo czego.
***
Jeszcze raz zastanów się, ile okazji nie wykorzystałam. Oprócz tej listy grzechów, którą przytoczyłam wcześniej:
* źle przeprowadziłam wstępny wywiad z człowiekiem – i nic nie wiedziałam o „węgierskim” dokumencie w modlitewniku jego babki;
* przyjęłam jak kretyn, że rodzina o polskim nazwisku, zamieszkała w Polsce - to w całości tzw. porządni ludzie - i jeszcze wszyscy poczuwający się do polskiej tożsamości narodowej.
* za wcześnie zaczęłam formułować hipotezy (żydowskie korzenie, gwałt, romans itd.), dotyczące pochodzenia chłopca;
* zabrakło mi wyobraźni, także przestrzennej i hm… historycznej;
* dałam się zasugerować, iż to była dziecinna zabawa – i przyjęłam jeszcze szereg innych zbyt wąskich założeń.
Estońskie linki zaczęły mi wyskakiwać dosłownie na początku: „Tere” to popularne estońskie nazwisko, a „Tere Estonia!” to zaproszenie, używane nawet przez biura podróży... Ale ja nimi się nie zainteresowałam: ba! nawet nie otwierałam ich! (co z dzisiejszej perspektywy uważam za dyskwalifikujący skandal).
Miałam powzięte z góry przekonanie, że wiem, o co chodzi – i w bardzo sztywny sposób dążyłam do potwierdzenia swej tezy.
***
Ta tępota mogła wszystko położyć.
I co z tego, że na liście języków używanych w przedwojennej Polsce (już na etapie szukania wyliczanki) miałam litewski?
Co z tego, że szukałam litewskiej wyliczanki, jeżeli nie skojarzyłam, iż Estonia, Kurlandia, Liwonia, Semigalia to, upraszczając, litewskie pogranicza… - że ludzie różnych narodowości mieszkają, z różnych powodów, w innych krajach?! Że, zwłaszcza, na terenach ościennych, na pograniczach, narodowość oraz obywatelstwo często się rozmijają?!…
Co z tego, że potem sobie poczytałam o Estonii. Że dowiedziałam się np. o wymianach obywateli pomiędzy sojusznikami tj. hitlerowskimi Niemcami (którzy okupowali Estonię..., nie tylko Polskę) a ZSRR.
Liczba niemieckiej czy niemieckojęzycznej ludności w Estonii zawsze była spora, tam też mieli swoich volksdeutchów, którzy potem swobodnie krążyli po okupowanej Europie, jako żołnierze, jako handlowcy, jako specjaliści.
***
Żałuję, że zostałam odsunięta od sprawy na tak ciekawym etapie. Sądzę, że weszłam na trop, który doprowadził by nas do czegoś.
Ale... Ale... Jeżeli jeszcze pamiętasz co się działo wokół dziadka Donalda Tuska, to i rozumiesz, dlaczego nie dokończyłam tej sprawy nawet dla własnej satysfakcji, w ramach wyczynu: żeby samej sobie udowodnić, że potrafię.
I dlaczego sporo zmieniłam w opisie.
***
Uważam (może przedwcześnie - no ale to już jakaś tradycja w tym przypadku), że nadrobiłam złe założenie ciężką orką: dobrą i nikomu niepotrzebną robotą.
Ale tobie nikt nie zagwarantuje, iż skończy się tylko na niepotrzebnej pętli wokół właściwego tematu, jeżeli na wstępie przyjmiesz złe założenie, że coś wiesz... Na przykład, wiesz czego szuka w cudzych (i czyich) łóżkach twój mąż. Czy naprawdę jesteś pewna, że znasz prawdziwe – i wszystkie - preferencje męża?
Że znasz jego pogranicza – i wszystkie języki, którymi kiedyś władał? Może warto poluzować założenia?
***
***
Pat. W układzie, opisanym w poprzednim odcinku, wzięłam się więc za rozwiązania nietypowe.
Za czyste wariactwo.
Kompletny brak logiki, rozumu i metody, jak to dzisiaj oceniam.
Otóż, odstawiłam na bok dotychczasową pracę i wzięłam na warsztat wspomnienia klienta.
Dotąd uważałam je za sen dziecka, za realistyczne wspomnienie
obejrzanego filmu, za... nie wiem za co. Ale po zmianie frontu, przyjęłam że on może mieć wspomnienia z innego świata - z miasta - tzn. był dalej niż jego rodzina.
Wyprułam z jego najwcześniejszej, dziecięcej, pamięci różne dane. A potem wzięłam m. in. za punkt wyjścia bezsensowny zlepek słów (Tere-peva, ku-i kasi kai-minu-nimi-on itd.), którym starszy pan „od zawsze” wyliczał np. tego, kto będzie „krył” podczas zabaw w chowanego.
To było nietypowe - czyli warte sprawdzenia.
***
Na nieszczęście, znowu zrobiłam błąd w rozumowaniu. „Tere-peva” skojarzyła mi się z „tefe-fere-kuku” oraz „ene-due-rabe”. No i postąpiłam jak człowiek niedoświadczony… Przyjęłam (zbyt wąskie, jak pokazały wypadki - a PRZEDE WSZYSTKIM grubo przedwczesne) założenie, iż to dziecięca wyliczanka:
* znana lokalnie, na małym obszarze typu powiat (w przedwojennych granicach Polski);
ewentualnie
* w innym języku, używanym na terenie przedwojennej Polski (jidysz, hebrajski, ukraiński, białoruski, niemiecki, litewski, tatarski).
Uznałam „tere-peva” za swoisty wskaźnik, w jakim środowisku starszy pan nauczył się pierwszych zabaw.
Statystycznie, w Polsce, tajemnica związana z pochodzeniem dziecka, urodzonego podczas II wojny, w małżeństwie, które ma naturalne potomstwo (tzn. nie przysposabia potomka, aby uniknąć skutków bezpłodności), ogranicza się właściwie do dwóch możliwości:
* przysposobienie przez rodzinę spokrewnioną lub nie spokrewnioną z powodu zagłady lub utraty rodziny biologicznej z motywów humanitarnych czy materialnych (wszelkie typy wojennego sieroctwa, zwykle z powodu Holokaustu, ale doliczmy też dzieci uratowane z transportów do obozów koncentracyjnych, odnalezione w gruzach zbombardowanych miast itd.);
* pochodzenie pozamałżeńskie, wskutek romansu – ale także z gwałtu (z czym również mógł być związany pobyt na garnuszku lub w sierocińcu tj. w otoczeniu pozarodzinnym).
Gwałt czy romans, także z np. przedstawicielem okupanta - nie musiał być doświadczeniem akurat tej kobiety, która potem zaczęła się podawać za matkę dziecka. Bohaterką mogła być inna bliska krewna (np. niezamężna siostra matki) - a intryga mogła mieć za motyw potrzebę uniknięcia hańby przez całą rodzinę.
W Niemczech trzeba by pewnie jeszcze doliczyć komplet przypadków związanych z hodowlą nadludzi (w tym dzieci ukradzione podludziom a wychowane na "nordyków").
Inne powody przygarnięcia dziecka w czas wojny – to dosłownie incydenty.
Wydawało się więc, że z grubsza wiadomo, o co może chodzić – bo relacje w rodzinie mojego klienta (obcość ojca, miłość matki, zimna obojętność rodzeństwa) były znamienne.
***
Zaczęłam szukać tej „wyliczanki” w źródłach etnograficznych. Bezskutecznie.
Niemniej w trakcie wypłynęła informacja o lokalnych odmianach wyliczanek, spowodowanych błędną wymową/złym zapamiętaniem absurdalnych słów… Co nagle przypomniało, że małe dzieci naprawdę bardzo zniekształcają wymowę.
(Moje dziecko długo męczyło: "Śpiewaj piosienkę !" Mało nie osiwiałam - toż go nie kołysałam żadną pieśnią o "księżycowym cycu"! O cho chodzi, na Boga!
... i wreszcie przyszło zrozumienie: "a gdy rano przyjdzie świt, księżycowi będzie wstyd/cyc, że on zasnął..., a nie ty!")
***
Dokonałam jeszcze innych odkryć
1. w pamięci klienta.
Nie chcę ich opisywać, bo znów zajęłoby sto stron, dość że że nadawały się do weryfikacji. I dodały skrzydeł: absurdalny językowy trop zrobił się bardzo, bardzo ważny.
Tym bardziej że...
2. odnalazłam 93-letnią kobietę, która twierdziła że znała tę rodzinę i pamięta jej brudną przeszłość: jako pierwsi w miasteczku wpisali się na volkslistę.
Z tego wynikało, że źle przeprowadziłam sporą część poszukiwań. Bo podczas okupacji - a nawet i przed - należało szukać po okolicy nazwiska klienta (i nazwiska panieńskiego jego matki) w zniemczonej wersji.
No a to ostatnie akurat było tam znane. I to jak! M. in. nosił je lokalny urzędnik okupanta, wsławiony okrucieństwem wobec Żydów. Którego po wojnie zapewne czekałby sąd, gdyby nie to że został zamordowany nieomal w przededniu wkroczenia wojsk radzieckich.
Zdaniem staruszki był to wuj matki mojego klienta - ale i jej rówieśnik. (Skutek częstego przesunięcia pokoleń w czasach, gdy kobiety rodziły od młodości do klimakterium. Zdarzało się, że najstarsze dzieci w rodzinie miewały własne potomstwo starsze od swojego najmłodszego rodzeństwa: wujkowie nieraz dziedziczyli nocniki po starszych siostrzeńcach).
Zdaniem babci, matka klienta pracowała kilkanaście kilometrów dalej, w miasteczku, w jakimś niemieckim urzędzie.
3. w "Księdze przyjaźni i podziwu dla USA" (autografy złożyli w niej w 1926 r. m. in. wszyscy uczniowie i nauczyciele z niemal wszystkich szkół w Polsce) znalazłam następny trop nt. rodziny matki klienta: potwierdzał proniemieckie sympatie czy korzenie.
Oraz wiele innych informacji od starowiny...- bo dokładnie sprawdziłam, w najróżniejszych źródłach, czy można zaufać jej wspomnieniom.
To była kluczowa sprawa...
***
Wszystko razem wzięte zaczęło wonieć wyjątkowo paskudnym rodzinnym sekretem, częściowo związanym z biologicznym pochodzeniem klienta. Na tym więc etapie sprawy przeprowadził ze mną kolejną rozmowę jego syn. Dał jasno do zrozumienia, że cieszy się z odszukania stryja-więźnia hitlerowskiego obozu koncentracyjnego, lecz nie interesuje go odkrywanie (a zwłaszcza dokumentowanie) na swój koszt wszystkich tajemnic rodziny - i powiem szczerze: świetnie go rozumiałam.
Ale ojciec żądał dalszych poszukiwań: nie przeraziło go bliskie pokrewieństwa z lokalnym zbrodniarzem wojennym. On chciał wiedzieć. Nie poczuwał się do odpowiedzialności za postępowanie wcześniejszych pokoleń.
Też go rozumiałam.
***
Zaczęłam eksperymentować z zapisem tej „wyliczanki”: usunęłam myślniki, inaczej podzieliłam sylaby na wyrazy, wypróbowałam kilka zapisów (np. „y” zamiast „j”) tzn. zaczęłam do tego podchodzić jak do hasła, które trzeba złamać. W efekcie, już po dokładnej konsultacji językowej, otrzymałam wynik o treści: „Tere päevast! Kuidas käsi käib? Minu nimi on Arvi Kuusepuu. Minu isa nimi on Rein”.
Co po estońsku oznacza: „Cześć, jak się masz? Nazywam się Arvi Kuusepuu. Mój tata ma na imię Rein”. (Personalia zostały zmienione).
Gdy pokazałam starszemu panu prawidłowy zapis tego zdania - i usłyszał prawidłową wymowę - to otwarła się klapka w jego mózgu. I to z hukiem!
M. in. klient przypomniał sobie kartkę z (jak niegdyś uznał) węgierskim urzędowym nadrukiem, którą znalazł w modlitewniku babci (matki matki) – i uznał za specyficzną zakładkę.
Otrzymał ten modlitewnik w wieku ok. 13. lat.
Został wezwany do kierownika zakładu dla chłopców, powiadomiony że właśnie zmarła jego babcia, która przebywała pod opieką zakonnic - i że dostał w spadku książeczkę do nabożeństwa. (Potem jej przez lata używała żona klienta).
Co ciekawe - dopiero teraz, patrząc na swoje drzewo genealogiczne oraz notę biograficzną babci, którą mieliśmy co najmniej od dwóch miesięcy - przypomniał ją sobie... Bezręka oraz beznoga, miała pokancerowaną twarz, mówiła niewyraźnie - ofiara wojny, zapewne września 1939 r.
Mieszkała u swojego syna tj. wujka klienta..., w sporej odległości od jego domu. Miał z nią mało kontaktów - bał się jej.
Matko święta, ile ja męczyłam tego człowieka o to, czy po jego rodzinie naprawdę nie został żaden strzęp papieru! Gdybym na wstępie dostała w swoje łapki ten modlitewnik!
Ale klient o nim nie pamiętał, nie pamiętał o dziwacznej "zakładce" i nie przywiązywał żadnej wagi do zdarzenia tzn. nie łączył go z atmosferą tajemnicy wokół siebie - nie umiał odczytać przekazu zza grobu, który zostawiła umierająca kobieta.
Po powrocie klienta do domu - zadzwonił jego syn. Podał, że to dokument po... litewsku.
Ostemplowany godłem Litewskiej Republiki Rad.
Zawiera nazwisko „Rein Kuusepuuu”.
***
To był mój ostatni kontakt ze sprawą.
Wkrótce znalazłam w sieci nekrolog starszego pana. Nie znam ciągu dalszego. Ani rozwiązania historii. Nie zajrzałam do żadnych akt np. w Tallinie, nawet ich nie szukałam - nie naprawiłam błędów w dochodzeniu chociaż już je sobie uświadomiłam.
Finito.
Nie wiem, co zaszło w latach 1940-44 na północnym wschodzie: w szczególności, jaki wiatr okupacji przywiał dokument eksportacji Reina Kuusepuuu do modlitewnika starej kobiety.
(I co się z stało z małym Arvim - ponieważ, odrzucając wszystkie romantyczne klimaty i wracając na grunt faktów, jak przystało na detektywa: nie mam danych, żeby twierdzić, iż mój klient nie był dzieckiem swoich metrykalnych rodziców.
W szczególności, że powinien się nazywać lub wręcz urodził się jako Arvi Kuusepuuu - lub że był np. pozamałżeńskim synem Reina oraz matki klienta, "zapisanym" w parafii na konto męża, z jego zgodą... Lub bez niej).
Wiem tyle, że najprawdopodobniej wyłapałam jakieś echo z przeszłości - ale echo nie wiadomo czego.
***
Jeszcze raz zastanów się, ile okazji nie wykorzystałam. Oprócz tej listy grzechów, którą przytoczyłam wcześniej:
* źle przeprowadziłam wstępny wywiad z człowiekiem – i nic nie wiedziałam o „węgierskim” dokumencie w modlitewniku jego babki;
* przyjęłam jak kretyn, że rodzina o polskim nazwisku, zamieszkała w Polsce - to w całości tzw. porządni ludzie - i jeszcze wszyscy poczuwający się do polskiej tożsamości narodowej.
* za wcześnie zaczęłam formułować hipotezy (żydowskie korzenie, gwałt, romans itd.), dotyczące pochodzenia chłopca;
* zabrakło mi wyobraźni, także przestrzennej i hm… historycznej;
* dałam się zasugerować, iż to była dziecinna zabawa – i przyjęłam jeszcze szereg innych zbyt wąskich założeń.
Estońskie linki zaczęły mi wyskakiwać dosłownie na początku: „Tere” to popularne estońskie nazwisko, a „Tere Estonia!” to zaproszenie, używane nawet przez biura podróży... Ale ja nimi się nie zainteresowałam: ba! nawet nie otwierałam ich! (co z dzisiejszej perspektywy uważam za dyskwalifikujący skandal).
Miałam powzięte z góry przekonanie, że wiem, o co chodzi – i w bardzo sztywny sposób dążyłam do potwierdzenia swej tezy.
***
Ta tępota mogła wszystko położyć.
I co z tego, że na liście języków używanych w przedwojennej Polsce (już na etapie szukania wyliczanki) miałam litewski?
Co z tego, że szukałam litewskiej wyliczanki, jeżeli nie skojarzyłam, iż Estonia, Kurlandia, Liwonia, Semigalia to, upraszczając, litewskie pogranicza… - że ludzie różnych narodowości mieszkają, z różnych powodów, w innych krajach?! Że, zwłaszcza, na terenach ościennych, na pograniczach, narodowość oraz obywatelstwo często się rozmijają?!…
Co z tego, że potem sobie poczytałam o Estonii. Że dowiedziałam się np. o wymianach obywateli pomiędzy sojusznikami tj. hitlerowskimi Niemcami (którzy okupowali Estonię..., nie tylko Polskę) a ZSRR.
Liczba niemieckiej czy niemieckojęzycznej ludności w Estonii zawsze była spora, tam też mieli swoich volksdeutchów, którzy potem swobodnie krążyli po okupowanej Europie, jako żołnierze, jako handlowcy, jako specjaliści.
***
Żałuję, że zostałam odsunięta od sprawy na tak ciekawym etapie. Sądzę, że weszłam na trop, który doprowadził by nas do czegoś.
Ale... Ale... Jeżeli jeszcze pamiętasz co się działo wokół dziadka Donalda Tuska, to i rozumiesz, dlaczego nie dokończyłam tej sprawy nawet dla własnej satysfakcji, w ramach wyczynu: żeby samej sobie udowodnić, że potrafię.
I dlaczego sporo zmieniłam w opisie.
***
Uważam (może przedwcześnie - no ale to już jakaś tradycja w tym przypadku), że nadrobiłam złe założenie ciężką orką: dobrą i nikomu niepotrzebną robotą.
Ale tobie nikt nie zagwarantuje, iż skończy się tylko na niepotrzebnej pętli wokół właściwego tematu, jeżeli na wstępie przyjmiesz złe założenie, że coś wiesz... Na przykład, wiesz czego szuka w cudzych (i czyich) łóżkach twój mąż. Czy naprawdę jesteś pewna, że znasz prawdziwe – i wszystkie - preferencje męża?
Że znasz jego pogranicza – i wszystkie języki, którymi kiedyś władał? Może warto poluzować założenia?
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Obserwatorzy
Archiwum bloga
-
▼
2010
(42)
-
▼
marca
(42)
- JAK UTRZYMAĆ FACETA PRZY SOBIE?
- NIE JESTEM WIELBŁĄDEM - ANI BŁĄDEM
- DOKĄD EMANCYPACJO?
- DOKĄD EMANCYPACJO?
- "PORADY NA ZDRADY" NA STRONIE GŁÓWNEJ ONETU
- RADIO DLA CIEBIE - WYWIAD Z MOIM WSPÓLNIKIEM
- FINITO CZYLI KSIĘŻYCOWY CYC
- MASOCHIZMU CIĄG DALSZY
- PRZYPADKI DETEKTYWA-MASOCHISTY
- DETEKTYWNE ABC - FAZY DOCHODZENIA
- EX-ŻONY SĄ ZŁOŚLIWE (W PRZECIWIEŃSTWIE DO ELEKTROWNI)
- ALIMENCIARZ ŚWIĘTSZY OD ZYGOTY
- GŁOSUJ NA BEZKARNE UCHYLANIE SIĘ OD ALIMENTÓW
- CZY ISTNIEJE ALIBI DOSKONAŁE? (MĘSKA SAMOPOMOC cd).
- KASA CZY GODNOŚĆ? - TO DURNE PYTANIE
- 91 METOD NA UKRYCIE ZDRADY - metoda numer 1
- JAK ZROBIĆ ZRZUT EKRANOWY? - SUPLEMENT do str 225
- KOBIETO: KTO PIT-a, NIE BŁĄDZI W SPRAWIE DOCHODÓW ...
- ROZGNIEŚĆ KOCHANKĘ MĘŻA JAK PLUSKWĘ
- WSYPA - CO ROBIĆ? (MĘSKA SAMOPOMOC KOLEŻEŃSKA cd)
- JAK ZDRADZAĆ? - MĘSKA SAMOPOMOC KOLEŻEŃSKA
- CZEKAMY NA WASZE PYTANIA: RADIO TOK FM, 20 III, go...
- IBISZ! - CZEMU SIĘ DZIWISZ?
- JAK POPCHNĄĆ MĘŻA DO ZDRADY?
- MÓJ ADRES: IKONIECZNA@GMAIL.COM
- UPOŚLEDZONA DZIENNIKARKA ŚLEDCZA
- WSKAZÓWKI REŻYSERSKIE DLA SŁODKIEJ IDIOTKI
- PRZEPIS NA ŚWIADOMĄ SŁODKĄ IDIOTKĘ
- WSZYSTKIE DZIECI W DOMU
- JAK RUDA DZIWA PRZEZ OKNO
- CO BYŁO PIERWSZE: JAJKO CZY KURA?
- ZIMNA SUCZ KONTRA WŚCIEKŁA SUKA
- PREZERWATYWA - SYMBOL CZY DOWÓD?
- JAK LOKALIZOWAĆ MĘŻA
- ILONA FELICJAŃSKA: ZDRADZONA RYBKA LUBI PŁYWAĆ
- RECEPTA FELIKSA DZIERŻYŃSKIEGO
- AUDYT W MAŁŻEŃSTWIE
- ZDRADA NIE ROZGRZESZA OFIAR
- ŻUŁAWSKI, ROSATI I PORTUGALCZYK OSCULATI
- KOBIETY I MĘŻCZYŹNI INACZEJ POJMUJĄ ZDRADĘ
- MATKA BOSKA I KOŻUCHOWSKA
- ZAWSZE ZBIERAJ KWITY NA MĘŻA
-
▼
marca
(42)